Przyznam, że o wiele łatwiej pisało mi się o
czarownicach. Temat jakby bliższy. Ponieważ jednak uparłam się ostatnio, że
ja też jestem w stanie zrobić coś optymistycznego – na tapecie lądują wróżki.
Bo co może być optymistyczniejszego niż wróżka? (Na pewno nie klaun…).
Kolorowo, skrzydełka, pomponiki, iskierki, gwiazdki, różdżki, głosik Myszki z
bajki i albo babcino-pulchna figura, która przyjemnie kojarzy się z pełnym
talerzem (a więc z bezpieczeństwem), albo ciesząca oko figura porcelanowej
laleczki*.
I właśnie o tym drugim rodzaju wróżek chciałabym
powiedzieć kilka słów. O tych takich typu Dzwoneczek z „Piotrusia Pana”. Co
jest z tymi cholerami? W jakiej wyobraźni zrodziły się te szczebioczące lolitki
(nie licząc Nabokova) z doprawionymi skrzydełkami (tego to już nawet Nabokov nie
wymyślił) i pomponikami? I które na dodatek, niczym sroki, lubują się w
błyszczących przedmiotach?
O na przykład syrenach mawia się, że są bezużyteczne, bo
ani to wyruchać, ani usmażyć. Ostatecznie jednak przynajmniej jedną z tych
opcji dałoby się jakoś ogarnąć. Ale co zrobić z takimi rozkosznymi
niepełnoletnimi-już-nie-dziećmi-a-nadal-dziewczynkami? Zdrowe to to w żaden
sposób nie jest i to z której strony by nie patrzeć. M.in. dlatego zawsze z
pewną niechęcią podchodziłam do tematu „Piotrusia Pana”. Coś mi tu za bardzo
Freudem zaciąga. Poza tym tak naprawdę nie wiem, w jaki niby sposób Dzwoneczek
czaruje tym swoim złocistym pyłkiem, a że z zasady nie uznaję czarów bez
pierdolnięcia (najlepiej z płonącymi kulami), na widok Dzwoneczka mam ochotę
palnąć ją w dzwoneczek i ewentualnie postawić sobie na kominku, którego nie
mam.
Z drugiej strony uważam, że nawet dla Dzwoneczka zbyt
wielkim okrucieństwem jest obsadzenie w jej roli Julii Roberts. To już naprawdę
lepiej byłoby skręcić jej szczebioczący łebek. Przynajmniej nie byłoby w tym
sadyzmu.
* Optymizm optymizmem, ale nie byłabym sobą, gdybym nie
skupiła się na tym rodzaju wróżek, który mnie wkurwia. Nawet jeśli mój wiek,
moja figura i moja wredna gęba nieco (sic!) kontrastują z wizerunkiem słodkiej
lolitki. Inna sprawa, że trzeba zachować bajkowe proporcje: pulchne wróżki
zajmują się chudymi księżniczkami, a ja zajęłam się chudymi wróżkami, co na
pewno – w jakiejś kosmicznej logice – czyni mnie księżniczką.
Zastanawiałam się, co takie wróżeczki mogą jeść, żeby
zachować swoją eteryczną postać. I nawet doszłam do wniosków. W zasadzie
zapotrzebowanie na wróżki wzrasta wiosną lub latem. Jesienią się ich raczej nie
widuje, czasem potrzebne są zimą. Logicznym wydaje się więc, że na ogół
wtranżalają sałatę czy inne szparagi. Może być też tofu. Ale co z okresem
jesiennej depresji, kiedy złote skrzydełka i koczki rozmakają na deszczu i nikt
nie chce podziwiać kusej spódniczki? Pewnie rośnie ochota na słodkie. Z drugiej
strony – nadal trzeba być w gotowości, bo kto wie, czy nagle nie będzie
konieczności wkroczenia do akcji. Czyli coś słodkiego, ale wróżkowego i
lekkiego, od czego się nie przytyje. I nawet jest coś takiego. Marcepan. Już
samo to słowo brzmi magicznie.
Ale nie może to być marcepan z migdałów (bo trudno o coś
bardziej kalorycznego). Nie. To musi być marcepan – z fasoli. Fasola, jak
wiadomo, świetnie działa na układ trawienny, a marcepan z fasoli jest tak samo
pyszny i nie tuczy. I to są dopiero czary!
Marcepanowe
kartofelki z fasoli
Składniki:
- ½ kg fasoli „jaś”,
- skórka otarta z cytryny i łyżka cytrynowego soku,
- 150 g masła,
- cukier migdałowy dla aromatu,
- coś do dosłodzenia: marmolada różana, miód, biała czekolada, mieszanka wszystkiego albo brązowy cukier – dowolnie,
- kakao.
Fasolę namaczamy przez noc, a potem zagotowujemy ją na
śmierć, żeby rozpadała się w palcach. Możemy ją zmiksować, a możemy też
wyładować na niej całą swoją frustrację, rozgniatając ja własnoręcznie.
Dokładamy masło, cukier, cytrynę i teraz zaczynamy czary. Z fasoli zrobiliśmy
już marcepan, teraz czas przetworzyć to na kartofelki. Co czynimy formując z „marcepanu”
kulki i obtaczając je w kakao.
Kartofelki podajemy schłodzone. Jest to przekąska bardzo
wykwintna, świetnie pasuje do dobrze schłodzonego białego wytrawnego wina i
może wydawać się też potrawą romantyczną. Osobiście jednak nie polecam
podawania jej np. na randce – chyba że ktoś ma szczególnie specyficzny rodzaj
poczucia humoru.