sobota, 1 marca 2014

Coq au vin i zupa serowa, czyli francuski styl

Francuski styl.Ho, ho! A ileż tu się skojarzeń otwiera. I to dużo takich cenzuralnych.


Nawet mnie, która do tematu nastawiona jestem sceptycznie, coś drga na dnie duszy, kiedy myślę o francuskim szyku, francuskiej elegancji i francuskich kobietach. Ale jestem sceptycznie nastawiona – i to nie bez powodu.

Przede wszystkim nie przepadam za Francją ze względów historycznych – cholerni tchórze i zresztą tego nawet tłumaczyć nie trzeba. Po drugie nie przepadam za Francją ze względów współczesnych. Tchórzostwo przewyższa u nich chyba tylko zarozumiałość. Przy czym ta zarozumiałość wynika pewnie poniekąd z trzeciego powodu, dla którego nie przepadam za Francją.

Jak już robić sobie zdjęcia we francuskim stylu, to KONIECZNIE w czerni i bieli.

Ślepy zachwyt wpatrzonych we Francję ludzi, a zwłaszcza zapatrzonych kobiet. Ach, Francja. Ach, Francuzi. Ach, powiedz mi to po francusku. W jednym z filmów Woody’ego Allena jest taka scena, kiedy to Allen leży w łóżku z laską, która domaga się, żeby wyznał jej miłość po francusku. Allen broni się, że nie potrafi, a ona – coraz bardziej rozpalona – cały czas się tego domaga. Wreszcie Allen postanawia pójść na kompromis i pyta, czy może to zrobić w jidysz.
Rozumiem więc, że to francuskie zadufanie wynikać może stąd, że świat rozpieszcza Francuzów swoim ślepym zachwytem. Pojawia mi się tu jednak taka refleksja, że samozachwyt przydaje się tylko podczas samogwałtu, w towarzystwie natomiast jest cechą rażącą i przekreślającą towarzyskiego onanistę.


Nie twierdzę oczywiście, że Francja nie ma do zaoferowania nic, czym można byłoby się zachwycać. Razi mnie jednak ten owczy pęd, który każe zachwycać się wszystkim, co francuskie. Dotyczy to również tego nieszczęsnego francuskiego szyku. Całkiem niedawno czytałam w pisemku Elle (tak, czytuję durne gazety i tak, trochę się tego wstydzę – ale tylko trochę) artykuł na temat francuskiego stylu. Francuska przyjaciółka zwierzyła się ze swoich zmartwień przyjaciółce skądinąd, a ta przeniosła zmartwienia w artykuł.

A jakież to one są, te zmartwienia? Czego dotyczą? Ano właśnie, tego francuskiego stylu.

Bowiem bohaterka naszego artykułu ze smutkiem stwierdza, że aby osiągnąć ten francuski, niewymuszony szyk – najpierw 4 godziny zastanawia się, w co się ubrać, by wreszcie „założyć czarną sukienkę, skórzaną kurtkę i się nie umalować”. Ojej. Ale spokojnie, na koniec zostajemy pocieszeni, że coś się we Francji zmienia, bo np. nasza bohaterka kupiła sobie cekinowe botki i teraz będzie mogła przełamywać schematy.
Tą straszną anegdotą chciałam zasugerować, że być owcą nigdy nie jest dobrze. Niezależnie od tego, czy jest się owcą francuską, za którą będą podążać inne owce, czy tą podążającą owcą – bo i tak w żadnym z tych przypadków nie stanie się na czele stada. Ani tym bardziej poza stadem. Ale w sumie wyłamywanie się wymaga odwagi – a to takie nie we francuskim stylu!


Jedno, czego faktycznie zazdroszczę francuskim kobietom, to legendarna cera i to, że są wymiernie szczupłe (tzn. szczupłe, nie kościste). Być może, że trochę ulegam tu plotkom i stereotypom, ale to akurat uleganie potrafię nawet uzasadnić. Bo przy okazji gotowania do tego odcinka odkryłam, dlaczego francuskie kobiety są szczupłe! Otóż ta ich kuchnia jest cholernie zapychająca. Pyszne to jest, nie powiem, a do tego diabelnie sycące. Podoba mi się to – nawet jeśli mój coq au vin doprowadziłby mnie na szafot za niezrobienie go według dokładnych zasad. Pierdolę zasady, mnie smakowało!


Coq au vin

Składniki:
·      50 g masła,
·      100-200 g wędzonego boczku,
·      ok. 200 g pieczarek,
·      2 czerwone cebule,
·      2 łyżki whiskey,
·      1 kg fileta z kurczaka,
·      2 szklanki wytrawnego czerwonego wina,
·      1 łyżka koncentratu pomidorowego,
·      1 marchewka,
·      trochę soli, tymianek, mielona słodka papryka, biały pieprz, czosnek,
· bagietka.

Kroimy boczek, pieczarki i cebulę. W dużym garnku rozpuszczamy masło i na nim obsmażamy to, co skroiliśmy. Posypujemy łyżeczka soli i co jakiś czas mieszamy aż pieczarki puszczą sok. Wtedy dodajemy następny zestaw składników.
Które to składniki przygotowujemy następująco: wino mieszamy z koncentratem i przyprawami, dodajemy skrojonego w kostkę kurczaka i startą marchewkę. Mieszamy dokładnie. Wrzucamy do garnka.
Całość dusimy około 30-40 minut aż kurczak będzie na tyle miękki, że będzie rozpadał się pod dotknięciem języka.

W tym miejscu określenie „miłość francuska” nabiera zupełnie nowego znaczenia, bowiem ta potrawa pieści nasze usta, język i podniebienie w sposób, którego nie da się do niczego porównać. 
Coq au vin to potrawa niezwykła, fascynująca, zmysłowa, delikatna i wyrazista.



Zupa serowa

Składniki:
·      2 litry bulionu lub 2 litry wody i 2 kostki rosołowe (najlepiej grzybowe),
·      4 serki topione o smaku sera pleśniowego,
·      100 g wędzonego boczku,
·      2 duże cebule,
·      szklanka śmietany,
·      trochę masła i 2 łyżki mąki,
·      100 g sera pleśniowego o ostrym smaku (u mnie to był rokpol),
·      pół główki czosnku,
·      ew. tarty żółty ser, pieprz, sól,
·      grzanki (ja pokroiłam chleb w kostkę i wrzuciłam na blasze do piekarnika nagrzanego do 220 stopni).


Przygotować bulion. Rozmieszać w nim serki topione. W międzyczasie podsmażyć boczek z cebulą. Kiedy bulion z serkami jest gotowy i boczek z cebulą też, dołożyć na patelnię masło i śmietanę, podgrzać ciągle mieszając i wymieszać z mąką. I taką maziaję dołożyć do bulionu i chwilę pogotować. Potem dołożyć ser pleśniowy, czosnek i… zemdleć od zapachu.


Zupę można serwować z tartym żółtym serem, co ją nieco zagęści, bo mimo wszystko jest ona dość rzadka. Ale cholernie sycąca. I pyszna. I aromatyczna. Intensywna w smaku. Lekko kremowa. Pyszna. Pyszna.


Polecam również:

wtorek, 18 lutego 2014

„Facet (nie)potrzebny od zaraz” i przepis na kanapki

Ostatnio obejrzałam film „Facet (nie)potrzebny od zaraz”. Argh.
Moja recenzja na temat filmu jako takiego znajduje się TUTAJ, ale prawda jest taka, że żadna recenzja nie jest w stanie oddać ogromu cierpienia, jakiego doświadczyłam. Większą krzywdę jest w stanie zrobić mi tylko von Trier.

Odbijając się jednak od aspektów czysto filmowych, zastanawia mnie kilka rzeczy. Przede wszystkim: hipsterzy objawili nam się kiedy? Jakieś trzy lata temu? Dość zabawne wydaje mi się, że w takim tempie dorobili się kultowych miejsc, kultowych gadżetów, kultowej muzyki. Najwyraźniej jak coś dzisiaj jest modne, to wyrabia 300 proc. normy i nie czeka kilkunastu czy kilkudziesięciu lat, żeby zyskać odpowiednią sławę i chwałę, ale bierze je sobie z miejsca.
W sumie – czemu nie? Żyjemy szybko i – dzięki coraz bardziej zaawansowanej medycynie estetycznej – umieramy młodo. To i szybciutko staramy się dorobić ideologię do tego, co w danym momencie nam się podoba. Bo dzięki temu możemy jakoś zasłonić cholerną pustkę, która się kryje pod świeżym złotkiem mody.

I git. W tym miejscu „Facet (nie)potrzebny od zaraz” całkiem nieźle daje radę: bohaterowie filmu są puuuuści. I modni. Modni i puści. Szkoda, że nic z tego nie wynika. Głupota bije po oczach i uszach, a kobiety na ekranie masakrują.

Czepiam się tego po raz kolejny, wiem. Ale to, w jakim kierunku zmierzają kanony kobiecej urody, jest dla mnie przerażające. Lubię patrzeć na coś ładnego i lubię, kiedy kobieta jest kobietą, a mężczyzna mężczyzną. A jak jedno z drugim się zamienia, to mi się wydaje, że coś jednak jest nie tak.
Plakat firmy Mango
Nie wiem, może ja już taka stara jestem, nie nadążam i nie rozumiem trendów. Ale fizycznie cierpię, widząc na plakatach lub na ekranie szparki zamiast oczu i worki pod nimi, szarawą, nieświeżą cerę i cienkie, jakby przetłuszczone włosy. A do tego workowate, niezgrabne ubrania, najlepiej dziwacznie zestawione. I gruuuube brwi. To u kobiet. Bo u mężczyzn widzimy idealnie zadbane włosy, pomalowane rzęsy, wypielęgnowane brwi, obcisłe spodnie, koszulki z dekoltem.
Niedługo okaże się, że krasnoludy u Pratchetta mają łatwiej jeśli idzie o romanse, bo u nich w kulturze od dawna tkwi to, że trzeba najpierw dyskretnie wybadać, jakiej płci jest potencjalny wybranek. Horror.

Ja rozumiem, że zmiany, że mody, że technika. Ale dlaczego musi oznaczać to jednocześnie, że jest dziwniej, głupiej, brzydziej? Że do czynienia mamy ze smutnymi, brzydko ubranymi hermafrodytami, którzy nie umieją poradzić sobie ze swoim życiem. Że porządnego schabowego zastąpiła bagietka z łososiem i pomidorkami koktajlowymi.
Czuję się taka zgorzkniała, zgrzybiała i niemodna…

Dobra, żeby pokazać, że ja też potrafię być nowoczesna, proponuję przepis na:

TRENDY-KANAPKI

Składniki:
  • chleb pełnoziarnisty,
  • masło,
  • wędlina,
  • roszponka,
  • suszone morele i suszona żurawina,
  • niebieski ser pleśniowy,
  • miód cytrynowy.

Zacznijmy od tego, że jak TUTAJ podawałam przepis na smocze ciastka, to tam wyjaśniałam, że kiedy skórkę cytrynową ugotujemy w miodzie, to miód odstawiamy w słoiczku do lodówki, bo się przyda. I się, jak widać, przydaje.
W kolejności podanej w liście składników – wszystko układamy na kromkach chleba. Jak już na kanapkach jest ser, to całość polewamy odrobiną miodu.
I wstawiamy kanapki do piekarnika – na jakieś 5 minut w temp. 170 stopni – aż ser zacznie się lekko rozpuszczać.

Powiem tak: pomysł na takie kanapki, to jedyna rzecz, która jest w stanie przekonać mnie do nowoczesności. Są znakomite. Ostry smak sera, słodko-świeży miód, kwaskowata żurawina, słodkie morele, delikatna wędlina (albo ostra, jeśli ktoś wybierze np. salami) i do tego sałata. I chrupiący chlebek z masełkiem. REWELACJA. A ponieważ skonfiskowałam rodzicom sokowirówkę, raczyłam się do tych kanapek sokiem świeżutko wyciśniętym z pomarańczy. Och. Erotyka na talerzu.

Polecam zarówno te kanapki, jak i następujące odcinki:


SMACZNEGO!

niedziela, 9 lutego 2014

Hobbit, mopsy i smocze ciasteczka na bogato

„Hobbit: Pustkowie Smauga” to film o jakości dość dyskusyjnej. Czy tę jakość zdołały poprawić mopsy, należące do Petera Jacksona, a pojawiające się w jednej ze scen (serio: http://asset-6.soup.io/asset/6441/9534_638a.gif), też nie sądzę. Internet podłapał jednak temat, a nawet go wyprzedził, polecam poszukanie np. hasła "Lord Of The Pugs".

Golonka nie mogła być więc gorsza i jako pierwszy w historii mops wystąpiła jako Galadriela. O, przepraszam: Goladriela.

Nasza mopsia Galadriela vel Goladriela to jednak tylko wstęp do tematu właściwego. Chciałabym bowiem powiedzieć jednak kilka słów na temat „Hobbita” jako takiego.
Za twórczością Tolkiena w ogólności nie przepadam, w szczególności jednak zdarzają mi się wyjątki. Do wyjątków tych należą „Pan Błysk” i właśnie – „Hobbit”, chociaż „Hobbit” nie bez zastrzeżeń.

Bo cholernie oburza mnie idea pt. „Ahoj, przygodo!”. Tfu! Jak dla mnie to: a chuj z przygodą! Jak można przyjść do kogoś do domu i tak namieszać mu w głowie, żeby dobrowolnie porzucił swój fotelik, książki, herbatkę i spiżarnię i ruszył gdzieś hen, na poniewierkę? To niemożebne.

Pomijając jednak ten wątpliwy moralnie aspekt, „Hobbita” czytałam z przyjemnością i bardzo cieszyłam się na wieści o jego ekranizacji. Nie należę do grupy, którą Peter Jackson oburzył zmianami, jakich dokonał na „Władcy pierścieni” i ta filmowa trylogia należy do moich ulubionych. Prawdę powiedziawszy to głównie ze względu na poprawki scenariuszowe w stosunku do książkowego pierwowzoru.
Dlatego więc tym bardziej cieszyłam się na ekranizację „Hobbita”, uważając, że książeczka naprawdę daje materiał na trylogię. I pierwsza część filmu moich oczekiwań nie zawiodła – wręcz przeciwnie. Jackson zaskoczył, dokonał niewielu zmian i zrobił dobry film.
A potem zrobił drugą część.

No kurwa mać. Oczekiwałam rozwiniętego wątku Beorna, dłuższego pobytu w Mrocznej Puszczy i intelektualnej rozprawy ze smokiem. A dostałam romans krasnoluda i zużytej czterdziestolatki, wcielającej się w rolę elfki. Pogoń goni pogoń, „wzruszają” dramaty samotnego ojca z trójką dzieci, a całości diabelnie brakuje humoru. A w ogóle to jak już pojawiają się te mopsy, to mogłyby być wyraźniejsze. Zezłościł mnie ten film.

Na pociechę mam jednak:

Smocze ciastka na bogato

To jest smok. Ładny smok. Prawie jak rekin w "Generale Italii": "ma zęby jak sztylety, dziób ostry niczym dzida, ciało pokryte łuskami jaszczura, oczy, które zmieniają w drewno, a potem w trociny, skrzydła jak nietoperz, tylko większe i z takimi kolcami, kopyta, szpony, szczypce i (...) ogon skorpiona."

Składniki:



1. SKÓRKA POMARAŃCZOWA, czyli smocza łuska

Skórkę z dwóch cytryn zalewamy wodą i gotujemy jakieś 10 minut. Potem odcedzamy, przelewamy zimną wodą i jak już jest chłodna, poddajemy ją dalszej obróbce. Czyli przede wszystkim obkrajamy z tego białego cholerstwa, które jest gorzkie i upierdliwe.

Potem skórkę kroimy w drobną kostkę (łuskę!) i zalewamy miodem. Tego miodu wychodzi jakieś pół szklanki. Zalewamy i gotujemy znowu 10 minut, a potem odcedzamy skórkę, a miód przelewamy do słoiczka i mamy cytrynowy miód, który można np. użyć do herbaty, jak nas choroba bierze.
Takie szczwane!



2. ŻURAWINA I KIELISZEK WIŚNIÓWKI, czy rubiny smocza krew. 
Żurawinę zalewamy kieliszkiem wiśniówki i dokładnie mieszamy.


3. GORZKA CZEKOLADA I MAK, czyli onyksy i okruchy czarnych diamentów


4. BIAŁA CZEKOLADA, SKÓRKA POMARAŃCZOWA I SKÓRKA CYTRYNOWA, OTRĘBY, czyli różne odcienie złota










Wszystkie składniki wsypujemy do jednej miski, zostawiamy sobie tylko trochę skórki cytrynowej, z której zrobimy smocze łuski. Do tego celu jednak najpierw potrzebny nam jest sam smok, a więc potrzebne są:

Składniki na ciasto
3 szklanki mąki,
1/2 szklanki cukru,
łyżeczka proszku do pieczenia,
kostka masła,
3 żółtka i jedno całe jajko.

Składniki zagniatamy na gładką masę. Gnieciemy długo i uporczywie, aż całość bedzie jednolita, złocista i będzie się lekko kleić do dłoni. Wtedy możemy ciasto wymieszać z resztą skarbca i wziąć się za wycinanie smoka.
Tak, to jest smok! Ładny smok.



Następnie smoka pokrywamy łuską, pamiętając, by zostawić dziurę w okolicy serca (!) i ciasteczko pieczemy ok. 15 minut w temp. 175 stopni.







Ciastka są FANTASTYCZNE. 
Dosłownie. 
Polecam.

Polecam też: