czwartek, 13 września 2012

Jesienna szarlotka


Składniki:
 
ciasto:
3 szklanki mąki,
3 żółtka i 1 całe jajko,
masło,
łyżeczka proszku do pieczenia,
¾ szklanki cukru;



 


masa:
1 kg jabłek,
1 kg gruszek,
1 cukier waniliowy,
trochę cukru;

orzechy włoskie i do posypania – cukier-puder.
 



Zagniatamy ciasto. Dzielimy je na dwie nierówne części, większą rozwałkowujemy i wykładamy na blachę wysmarowaną masłem i posypaną bułką tartą. Tym samym otrzymujemy ładny spód, na który wykładamy masę ze startych na miazgę jabłek i gruszek, wymieszanych z cukrem.  
Gruszki są absolutnie magicznym elementem, zmieniającym zwykłą szarlotkę w prawdziwą poezję

 

Na masie układamy włoskie orzechy, a z reszty ciasta robimy wałeczki i tworzymy z nich ozdobną krateczkę. 








Ciasto wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 175 stopni i pieczemy je aż nabierze rumieńców. Na koniec posypujemy cukrem-pudrem.


Zdjęcia robić każdy może, jeden lepiej, drugi trochę gorzej.
W jakże aktualnej dobie artystycznych instagramów, zdjęć robionych przez absolutnie wszystkich i blogów poświęconych fotografii, postanowiłam wpisać się w trend i zrobić „klimatyczny” odcinek pt. „Jesień w obrazach”.

  
 




Ostatnio dowiedziałam się poza tym, że blogowanie to też sztuka, a jak inaczej opisać zdjęcie jabłka na kasztanie w promieniach zachodzącego, jesiennego słońca? A w ogóle jesień to idealna pora do bycia artystą! 







Te kolory, ta depresja… Ach, świat jest taki inny, jesteśmy świadkami jego powolnego, choć jakże pięknego umierania… 

 


























 Jedząc szarlotkę, zrodzoną z jesiennych owoców, artysta musi zadumać się nad tym, że aby coś się zaczęło, coś innego musi się skończyć...

Na przykład ten debilny odcinek. A kto wie? Może i era kretyńskich zdjęć? Tymczasem chcę jednak przeprosić wszystkich za brak zdjęcia, zawierającego moje stopy. Wiem, to niezbędny element w protfolio każdego szanującego się fotografa, ale niestety – ja się na tyle nie szanuję. Za to robię zajebistą szarlotkę i powyższy przepis naprawdę polecam.

No to borem, lasem! Do następnego.

czwartek, 6 września 2012

Ojciec chrzestny i spaghetti carbonara

Od zawsze zastanawia mnie fenomen „Ojca chrzestnego” i ogólnie pojętych klimatów gangsterskich. Bo jak to jest, że zawsze kibicujemy tym złym? W „Ojcu chrzestnym” mamy do czynienia z bezwzględnymi mordercami, a dostrzegamy tylko kochającą się i pełną zasad rodzinę, co do której mamy nadzieję, że zdąży wybić do nogi pozostałe rodziny, zanim włos spadnie z którejś z głów Corleone (czy Luci Brasi). I nawet nie mogę powiedzieć, że to jest chore, bo przecież panuje demokracja, czyli liczy się większość. A skoro większość wykazuje się takimi krwawymi instynktami, to cóż – chyba to całkowicie zdrowe i naturalne? Przyznać się, kto z nas nie marzył np. o tym, by Wilk choć raz złapał Zająca, a Kojot Strusia Pędziwiatra?
A jednak, mimo tych roztoczonych przeze mnie makabrycznych wizji (a może po części dzięki nim), „Ojciec chrzestny” to książka doskonała, perfekcyjna i mistrzowska w każdym calu. Każda, nawet epizodyczna postać, jest potrzebna i świetnie zarysowana, każdy wątek ma swoją puentę, a każda decyzja sens.
Z kolei filmowy „Ojciec chrzestny” jest wierną adaptacją książki – i dlatego tak dobrze się go ogląda. I nie to, że brak mi w dzisiejszym kinie produkcji tak przemyślanych i zrobionych z taką precyzją – bo nie brak. Tyle tylko, że często trzeba je wyszukiwać samemu, bo adaptacje rozreklamowane (patrz: „Gra o tron”) potrafią nawet ateistę pozbawić wiary.
To ostatnie to taka dygresja, bo najważniejszy dziś dla nas jest „Ojciec chrzestny”. Którego i czyta, i ogląda się z zapartym tchem i na ściskoszczęku – rozluźniającym się tylko wtedy, gdy mowa jest o włoskim jedzeniu. Co ciekawe, bo Włochów nie lubię z zasady i ich narodowe produkcje też mnie nie przekonują. Widocznie więc „Ojciec chrzestny” jest tym wyjątkiem, który potwierdza regułę i to na całej linii – bo za każdym razem po lekturze tej książki przynajmniej przez tydzień żywię się tylko makaronem.
Dlatego też dziś proponuję przepis na:

Spaghetti carbonara    

Składniki:
  • pół paczki makaronu do spaghetti (dobry jest pełnoziarnisty),
  • 25 dag boczku,
  • cebula,
  • czosnek,
  • szklanka mleka i trochę wody,
  • 2 serki topione i śmietana,
  • sól, gałka muszkatołowa, koperek/szczypiorek.

Gotujemy makaron w osolonej wodzie z odrobiną oliwy. Boczek podsmażamy z cebulą. Zagotowujemy mleko z wodą, rozpuszczamy w nim serki topione, doprawiamy solą i gałką muszkatołową. 

Taki sos można jeszcze zagęścić, rozpuszczając na patelni masło i rozrabiając je z mąką i śmietaną, a następnie dodając do sosu. Sos mieszamy z boczkiem i takim miksem albo polewamy makaron, albo cały makaron z nim mieszamy – tylko wtedy, zamiast długich pojedynczych nitek, otrzymujemy mnóstwo małych kluseczków. Też dobre. Całość posypujemy szczypiorkiem lub koperkiem.
Włosi to naród leniwy, nic więc dziwnego, że i ich kuchnia nie jest wymagająca. Ciekawe tylko, czemu z tego wszystkiego robi się takie wielkie halo? Niemniej potrawa jest bardzo dobra, łatwa w przygotowaniu i można się poczuć niczym u boku Michaela wśród oliwkowych drzew. Czego i Wam serdecznie życzę, wraz z niezmiennym: smacznego. Lub też – bon appetit!