piątek, 23 grudnia 2011

Świąteczna rozpusta

Co roku to samo. Już przed świętami zaczynamy martwić się o to, że idą święta, a w związku z tym w trzy dni przybierzemy na wadze tyle, ile po ostatnich świętach udało nam się zrzucić dopiero w październiku – i to tylko dlatego, że zachorowaliśmy na grypę. W trakcie świąt pękają nam wszelkie hamulce moralne i jak ludzie pierwotni rzucamy się na ukochane barszczyki, uszka, pierogi, sałatki z majonezem i mięsiwa – ale przy każdym kęsie powtarzamy sobie, że to już ostatni… Po to, żeby nałożyć sobie kolejną porcję makowca. I cały czas stresujemy się swoim obżarstwem, i mamy wyrzuty sumienia, a potem zgagę.
KONIEC Z TYM!
W tym roku zaczniemy uprawiać:

Wigilijny sport
Jako się rzekło: przez cały rok stawiamy sobie odwieczne wymagania, wciskamy w siebie zdrowe produkty, trenujemy sporty i w efekcie jesteśmy coraz bardziej zestresowani, zmęczeni i znerwicowani. Mamy przed sobą tylko trzy wyjątkowe dni w roku, żeby się w pełni zregenerować. A my co?! Dostarczamy sobie kolejnych stresów. Żeby więc z tychże stresów zrezygnować, należy wziąć się za świąteczny sport. Który to sport opiera się na zasadzie „Sześciu“. I nie należy oszukiwać!
Raz: wyciągnąć rękę. Dwa: nabić kęs na widelec. Trzy: podneść kęs do ust. Cztery: ugryźć. Pięć: połknąć. Sześć: opuścić rękę. Raz: wyciągnąć rękę...
Seryjnie serio
No bo co jest ważniejsze? Kompletny odpoczynek, połączony z leżeniem przy choince i oddawaniem się jednej z największych rozkoszy życia, czyli jedzeniu niezdrowych, kalorycznych, przepysznych potraw? Czy zadbanie o to, żeby nie przytyć tych trzech kilogramów i ganianie po zimnie, żeby tracić kalorie, rezygnowanie z potraw, które ma się szansę zjeść raz w roku – bo o innej porze już TAK nie smakują? Chyba jednak warto od czasu do czasu pozwolić sobie na odpoczynek od zdrowego rozsądku. Chociażby dlatego, że jeśli się od niego czasami nie odpocznie, przestanie być zdrowy – jak wszystko w nadmiarze. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu… Dlatego jeśli chodzi o świąteczne sporty, przedstawiamy obfitą listę, przy której w każdym z punktów będzie można wypróbować wspomnianą zasadę „Sześciu“.

Raz...
Zaczyna się w Wigilię. Tradycyjnie do wyboru powinno być dwanaście potraw. Z zachowywaniem tradycji różnie bywa, ale jest kilka pozycji obowiązkowych. Rybę nie każdy lubi, a ostatnio zapanowała moda na podawanie pangi zamiast karpia, więc z oburzeniem przejdziemy do kapusty z grzybami, a potem wątrobę doprawimy kolejnym lekarstwem, czyli zupą grzybową. I czerwonym barszczykiem z pasztecikami. I kutią. I sałatką jarzynową. I śledzikiem. Mmm, śledzikiem tradycyjnym, czyli w oleju albo w śmietanie, albo śledzikiem po żydowsku, czyli z czosnkiem. Dużą, dużą ilością czosnku. Czosnek jak wiadomo ma dodatkowe zalety – odstrasza wampiry, a zatem jest szczególnie pożądany. Zwłaszcza obecnie, wobec epidemii „Zmierzchu”. 
A skoro było tyle słonego, to trzeba to zrównoważyć mako-sernikiem. I szarlotką. I tortem z orzechami i makiem, i kremem, i czekoladą. I jeszcze raz kapustą albo zupą. A potem można legnąć przy choince, jedząc czekoladki i poprawiając je pierniczkami. Albo pasztecikami. I świat staje się nagle taki piękny... Choć pełny.

Dwa...
No, Boże Narodzenie! Wigilia jest piękna, ale bezmięsna, a za to Boże Narodzenie – oho! Siada się przy dobrym filmie i zaczyna: pieczona gęś albo kaczka (albo jedno i drugie), względnie indyk, ale tylko jeśli upieczony był z plastrami boczku, które suche indycze mięso zmieniły w rozpływający się w ustach poemat. A skoro o boczku mowa, to pieczony boczek i na przykład karkówka również są pozycjami szczególnie mile widzianymi. W tym przypadku sportu jest sporo, bo trzeba odpowiednią ilość wysiłku włożyć w to, żeby takie piękne, solidne mięsa pokroić. Żeby więc zregenerować siły po wysiłku i dostarczyć organizmowi trochę niezbędnych witamin, mięso należy obłożyć sałatką jarzynową z majonezem, grzybkami w occie, kukurydzą, groszkiem, pewną ilością węglowodanów i tłuszczów, czyli bułeczką z masłem i czym tam jeszcze stół dysponuje. Chodzi o to, żeby stół był odpowiednio duży – wtedy człowiek musi się wyciągać, pochylać i w ten sposób ciągłość treningu zostaje zachowana. 
Po mięsach przychodzi czas na deser, a więc znowu ciasta i ciastka, czekolada, a żeby było zdrowo, należy nałożyć sobie brzoskwinie i ananasy z puszki i polać je bitą śmietaną. Zaznaczmy coś istotnego: Wigilia to tylko kolacja, a Boże Narodzenie to cały piękny dzień, poświęcony sportowemu pochłanianiu smakołyków, odsypiania przetrenowania i powracaniu do sportu. A wszystko to w leniwej atmosferze i towarzystwie ulubionych ludzi i filmów. W takich chwilach życie jest zdecydowanie piękne.

Trzy...
Drugi dzień świąt. To trochę powtórka z rozrywki, człowiek jest już nieco zmęczony ciągłym sportem, więc może wyjść z domu. Ale tylko pod warunkiem, że wyjedzie do znajomych, którzy zaproponują mu trening przy jakichś nowych potrawach. I znowu jest pięknie. A wieczorem, kiedy wątroba zaczyna z nami nocną dyskusję, można już powoli zacząć tęsknić do zwykłego trybu życia, do którego wróci się po najpiękniejszym w roku okresie spokoju.

Zatem:
WESOŁYCH ŚWIĄT
!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Gulasz meksykański à la Barbara. I z naleśnikami!

Społeczność polska ma niezwykłą tendencję do lekceważenia własnej kuchni i poszukiwania dań egzotycznych. Nie zdarzyło się chyba jeszcze, żeby jakiś Włoch nakrzyczał na żonę za podanie mu klusków z mięsem, ani żeby jakiś Chińczyk z pogardą odrzucił zebrany w pocie czoła ryż. No dobra, nie zdarzyło się też, żeby Polak odrzucił podanego mu przez żonę schabowego… Ale jednak jest tak, że gremialnie odrzucamy kuchnię polską na rzecz dań obcych – zamiast jak w krajach cywilizowanych zrobić z niej swoją specjalność. Cóż, tak już mamy. Żeby zjeść w Polsce porządnego schabowego, trzeba znaleźć czeską restaurację. Ale za to knajpki chińskie, arabskie, włoskie, greckie, meksykańskie, argentyńskie, węgierskie i bodaj czy nie nibylandzkie albo mordorskie mnożą się jak króliki na wiosnę. Polska… 
No i dobra, pokłonimy się tej tendencji i zaprezentujemy przepis na gulasz meksykański. Przy okazji anegdota: kiedyś na zebraniu towarzyskim, w którym uczestniczyłam, rozpoczęła się dyskusja o gotowaniu, o tym co kto lubi itd. W pewnym momencie zostałam zapytana, czy gotuję jakieś dania orientalne. Na co ja, niewiele myśląc, odrzekłam dumnie: tak, najchętniej potrawy meksykańskie, wiesz, takie z fasoli.
I tym optymistycznym akcentem, przechodzimy do przepisu:

Gulasz meksykański à la Barbara 
(i z naleśnikami)
Składniki
(co do których ułatwiamy sobie życie i korzystamy z produktów konserwowych, zamiast męczyć się z moczeniem fasoli – jakkolwiek by to nie brzmiało):

  • dwie puszki fasoli czerwonej,
  • puszka kukurydzy,
  • puszka cieciorki,
  • paczuszka soczewicy,
  • pół kilo mięsa mielonego,
  • koncentrat pomidorowy,
  • curry, kurkuma, papryka słodka mielona, sól, pieprz (chili/tabasco), majeranek, czosnek,

  • mąka,
  • mleko,
  • jajko,
  • sól,
  • oliwa, woda

Fasolę wrzucamy do gara wraz zalewą, a za to bez zalewy dodajemy już kukurydzę i cieciorkę.
Dolewamy trochę wody, doprawiamy solą i majerankiem, a jak to nam się zagotuje, dowalamy soczewicę i mięso mielone. 

Po ok. 10 minutach dodajemy koncentrat pomidorowy, dobijamy resztę przypraw… 
I gotowe. Jest to tak banalne, że aż wstyd. I absolutnie przepyszne. Bo zasada "im mniej, tym lepiej" sprawdza się w każdej dziedzinie sztuki - w tym w sztuce kulinarnej.
Co do naleśników natomiast...
Jest to kompletnym absurdem, ale potrawą, która jako jedyna sprawia mi problemy – ale za to duże problemy – są naleśniki. Mam problemy z proporcjami i w ogóle jakoś mi nie wychodzą, dranie. A jak wychodzą, to chyba tylko z przypadku. 


 
Tym niemniej, żeby w ogóle wyszły, wiem już, że muszę trzymać się następujących wytycznych:
250 ml mleka => 1,5 szkl. mąki, 1 jajko, 50 ml wody, ½ łyżeczki oleju, sól
1 litr mleka => wszystko razy cztery, czyli: 6 szkl. mąki, 4 jajka, 200 ml wody, 2 łyżeczki oleju, sól
 


I tyle. Smacznego!


Barbara