piątek, 29 listopada 2013

Radosna twórczość: cz.1, czyli co jeść po namiętnej nocy?


Ostatnio moja twórczość skupia się na robieniu filmów oraz występowaniu w nich, blog więc zostanie zasypany tego typu twórczością. Hura, hura.
Pomysł na dzisiejszy filmik zrodził się w głowie drugiej blondynki widocznej w obrazku (dzielna Karolina!), za to następny ruchomy obrazek będzie bardziej mój. Co nie zmienia faktu, że - jak mawia pan Wolf - aby powstał film, musi zstąpić duch ekipy, bo film to dzieło (sic!) zbiorowe.
W tym więc miejscu szczególne podziękowania należą się Asi K., która z poświęceniem próbowała wprowadzić poprawki do kostiumów, które zaczęłam szyć ja, a które ostatecznie do filmu nie weszły. Asia ma jednak najwyraźniej świętą cierpliwość – najlepszy dowód w tym, że mogę nadal pisać na klawiaturze, a więc nie mam połamanych rąk. Choć może to tylko dlatego, że Asia jednak nie wiedziała, że kostiumy nie zostały wykorzystane – w takim przypadku kręcę sobie solidny powróz. 
Ach, ta sztuka. Sprawia, że żyję na krawędzi. A życie na krawędzi wygląda tak:
http://vimeo.com/80310394

Wiem, piękne. A ja do tego nawet wymyśliłam gotowanie. Tzn.: wymyśliłabym...

Bo gdyby ta jedna dziewczyna jednak nie uciekła, to pewnie rano z panem od gipsowych książek byliby głodni. I musieliby coś przygotować. 
W tym miejscu zawiodła mnie jednak inwencja. Nie lubię śniadań, jem, bo jem, ale raczej zdroworozsądkowo i chętniej, kiedy ktoś mi je poda. Zwróciłam się więc o pomoc. Okazuje się, że inni też szczególnie inwencją nie grzeszą... 
Papieros, kawa, twaróg albo jajecznica. Tyle to sama jestem w stanie wymyślić. Przyznaję, że jajka są dobre na każdą okazję, ale twarogu nie jadam, bo jak jadam to mam go w pysku dwa razy. A poza tym, kurczę, przecież nie będę Wam dawała przepisu na jajecznicę! Czy jajka sadzone. Czy tam jajka na miękko. Lub po wiedeńsku (czyli na miękko, tylko rozbełtane w kubku z masłem i przyprawami).

Albo seks nie łączy się z jedzeniem, albo nie łączy się rano. Śniadania pozostawmy więc Dexterowi, cóż robić. 
Odcinek pozostaje nieprzepisowy. Muszę chyba coś podwójnego przygotować na następny...

PS: A w ogóle to pozwolę sobie przypomnieć o dwóch odcinkach.

Życzę więc chociaż smacznej lektury!

poniedziałek, 11 listopada 2013

W piwnicy mieszkają groza i ziemniaki



Piwnica. Ciemne, zimno-wilgotne, wąskie pomieszczenie, w dodatku pod ziemią. Czy lęk przed czymś takim na pewno jest irracjonalny? Zrodzony li i jedynie z oglądania horrorów, co do których liberalna mamusia miała zdanie, że jak czteroletnie dziecko będzie oglądać z nią, to przecież nie zniszczy to jego kruchej psychiki? Czy jednak lęk przed piwnicami ma jakieś logicznie umiejscowione korzenie?
W końcu różni tam władcy, kaci i inni inkwizytorzy nie na darmo swoje lochy umieszczali w czymś bardzo do piwnic podobnym. I raczej nie mieli na względzie wyłącznie tego, że położone wyżej lochy będą im i ich gościom nie pachnieć i hałasować, szarpiąc wątłe nerwy. 
Czynnik psychologiczny! Najwyraźniej znany od pradziejów. Wykorzystaj swoje lęki przeciwko swoim wrogom. A wiadomo, że nikt przy zdrowych zmysłach nie czuje się komfortowo w piwnicy. Zresztą, jak podaje Sapkowski w najnowszym „Wiedźminie”: jeśli odczuwasz strach, to pewnie jest się czego bać.
I tak też należy traktować piwnice. 


Zanim jeszcze przejdę ad właściwej rem, przytoczę małą anegdotę. W czasach ginących w pomroce dziejów, czyli kiedy miałam jakieś 8 lat, podjęliśmy z kolegą dzielną decyzję wyeksplorowania mrocznej piwnicy przyjaciela naszych ojców. Dziarsko wcieliliśmy się w role Muldera i Scully i ruszyliśmy na spotkanie Potwora, który w naszym przekonaniu piwnicę zamieszkiwał. Mulder odważnie wepchnął mnie pierwszą na schody i zaczęliśmy schodzić. I wyobraźcie sobie to uczucie, kiedy w tej pełnej grozy sytuacji, kiedy nerwy napięte były do granic możliwości – usłyszałam przeraźliwy warkot. Naturalnie spierdoliłam stamtąd z krzykiem, Mulder darł się jeszcze głośniej niż ja, i kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, zapytałam łamiącym się głosem: co to było? I niestety otrzymałam odpowiedź: „Pierdnąłem ze strachu”.

Jednak w piwnicy, oprócz grozy, mieszkają też ziemniaki. Ja co prawda piwnicy nie mam i kiedy raz otrzymałam prezent z Kielc w postaci 15 kg kartofli – musiałam trzymać je na balkonie. Zresztą nie wyobrażam sobie biegania z kubełkiem do piwnicy po to, żeby wybierać stamtąd kilogram ziemniaków pełnych kiełków – ale za to ze świadomością, że zaoszczędziłam na tym kilogramie 30 groszy, co przez całą zimę da mi może nawet kilka złotych oszczędności! A jak uczy stare polskie przysłowie: grosz do grosza, a będzie kokosza. 
Mops, który zjadł kawałek surowego ziemniaka
Ale to tylko kolejna z moich dygresji. Chciałam powiedzieć, że chociaż nie trzymam ziemniaków w piwnicy i jadam je też rzadko – to jednak ziemniaki UWIELBIAM. Bo ziemniaki są jak łubin i da się z nich zrobić wszystko. Ludzika, pieczątkę, medal, da się nimi wywołać gorączkę albo spuchnąć mopsa, no i można z nich zrobić FRYTKI. Kocham frytki. Gdybym wierzyła w niebo, to byłoby wypełnione frytkami. Ale z ziemniaków można też zrobić dużo innych pysznych potraw.

Np. takie placki ziemniaczane. Niby banalne, a jednak można je przyrządzić na różniste sposoby. Choćby placek po węgiersku – placek ziemniaczany, a jaki inny. Dla mnie jednak absolutnym debeściakiem są placuszki warzywne. Oczywiście na bazie ziemniaków. Bierze się ziemniaki i różne warzywa (marchewka, cukinia, bakłażan, papryka, cebula, czosnek, czy co tam wpadnie w łapy), wymieszowuje z przyprawami, mąką i jajkiem i wykłada na blachę z papierem do pieczenia – i, a jakże, się je piecze. Pyszota. Super smakują z mąką razową.

Jednak wszelkie placki, zapiekanki, frytki, czy inne purée, to nie są rzeczy skomplikowane, na które warto byłoby podawać przepisy – każdy bowiem robi je instynktownie. Coś bardziej skomplikowanego robiłam tutaj (czyli żelazne kluski z zasmażanym twarogiem), miałam więc spory dylemat, co by tu dzisiaj wykombinować. Ale wymyśliłam.

Kopytka
Składniki:
  • ok. 1 kg ziemniaków,
  • 1,5 szkl. mąki,
  • 1 jajko,
  • trochę (tak ze 25 g) masła – może być do pieczenia,
  • wrzątek.
Tak po prawdzie to i kopytka nie są skomplikowane, ale – robią takie wrażenie, a to się przecież liczy. Poza tym miło kojarzą się z domową kuchnią i są pyszne, więc nie ma co deliberować, lepiej zacząć gotować!

Gotujemy ziemniaki i odstawiamy do ostudzenia (inaczej się poparzymy, mówię to z własnego, debilnego doświadczenia). Zanim jednak odstawimy do ostudzenia – poddajemy je sile miażdżącej i dopiero takie chłodne i zmiażdżone naszą siłą obrabiamy dalej. Czyli zagniatamy na ciasto z mąką, odrobiną masła i jajkiem. Następnie formujemy wałeczki, które lekko zgniatamy i kroimy w zgrabne romby.


W ostatnim etapie partiami wrzucamy nasze romby na osolony wrzątek, czekamy jakieś 2 minuty aż wypłyną na powierzchnię, wyławiamy i pozwalamy, by nasza wewnętrzna radość wypełzła na nasze oblicza.

Smacznego!


środa, 30 października 2013

Wróżki jedzą marcepan… z fasoli


Przyznam, że o wiele łatwiej pisało mi się o czarownicach. Temat jakby bliższy. Ponieważ jednak uparłam się ostatnio, że ja też jestem w stanie zrobić coś optymistycznego – na tapecie lądują wróżki. Bo co może być optymistyczniejszego niż wróżka? (Na pewno nie klaun…). Kolorowo, skrzydełka, pomponiki, iskierki, gwiazdki, różdżki, głosik Myszki z bajki i albo babcino-pulchna figura, która przyjemnie kojarzy się z pełnym talerzem (a więc z bezpieczeństwem), albo ciesząca oko figura porcelanowej laleczki*.
I właśnie o tym drugim rodzaju wróżek chciałabym powiedzieć kilka słów. O tych takich typu Dzwoneczek z „Piotrusia Pana”. Co jest z tymi cholerami? W jakiej wyobraźni zrodziły się te szczebioczące lolitki (nie licząc Nabokova) z doprawionymi skrzydełkami (tego to już nawet Nabokov nie wymyślił) i pomponikami? I które na dodatek, niczym sroki, lubują się w błyszczących przedmiotach? 
O na przykład syrenach mawia się, że są bezużyteczne, bo ani to wyruchać, ani usmażyć. Ostatecznie jednak przynajmniej jedną z tych opcji dałoby się jakoś ogarnąć. Ale co zrobić z takimi rozkosznymi niepełnoletnimi-już-nie-dziećmi-a-nadal-dziewczynkami? Zdrowe to to w żaden sposób nie jest i to z której strony by nie patrzeć. M.in. dlatego zawsze z pewną niechęcią podchodziłam do tematu „Piotrusia Pana”. Coś mi tu za bardzo Freudem zaciąga. Poza tym tak naprawdę nie wiem, w jaki niby sposób Dzwoneczek czaruje tym swoim złocistym pyłkiem, a że z zasady nie uznaję czarów bez pierdolnięcia (najlepiej z płonącymi kulami), na widok Dzwoneczka mam ochotę palnąć ją w dzwoneczek i ewentualnie postawić sobie na kominku, którego nie mam.

Z drugiej strony uważam, że nawet dla Dzwoneczka zbyt wielkim okrucieństwem jest obsadzenie w jej roli Julii Roberts. To już naprawdę lepiej byłoby skręcić jej szczebioczący łebek. Przynajmniej nie byłoby w tym sadyzmu.

* Optymizm optymizmem, ale nie byłabym sobą, gdybym nie skupiła się na tym rodzaju wróżek, który mnie wkurwia. Nawet jeśli mój wiek, moja figura i moja wredna gęba nieco (sic!) kontrastują z wizerunkiem słodkiej lolitki. Inna sprawa, że trzeba zachować bajkowe proporcje: pulchne wróżki zajmują się chudymi księżniczkami, a ja zajęłam się chudymi wróżkami, co na pewno – w jakiejś kosmicznej logice – czyni mnie księżniczką.

Zastanawiałam się, co takie wróżeczki mogą jeść, żeby zachować swoją eteryczną postać. I nawet doszłam do wniosków. W zasadzie zapotrzebowanie na wróżki wzrasta wiosną lub latem. Jesienią się ich raczej nie widuje, czasem potrzebne są zimą. Logicznym wydaje się więc, że na ogół wtranżalają sałatę czy inne szparagi. Może być też tofu. Ale co z okresem jesiennej depresji, kiedy złote skrzydełka i koczki rozmakają na deszczu i nikt nie chce podziwiać kusej spódniczki? Pewnie rośnie ochota na słodkie. Z drugiej strony – nadal trzeba być w gotowości, bo kto wie, czy nagle nie będzie konieczności wkroczenia do akcji. Czyli coś słodkiego, ale wróżkowego i lekkiego, od czego się nie przytyje. I nawet jest coś takiego. Marcepan. Już samo to słowo brzmi magicznie.
Ale nie może to być marcepan z migdałów (bo trudno o coś bardziej kalorycznego). Nie. To musi być marcepan – z fasoli. Fasola, jak wiadomo, świetnie działa na układ trawienny, a marcepan z fasoli jest tak samo pyszny i nie tuczy. I to są dopiero czary!

Marcepanowe kartofelki z fasoli
Składniki:
  • ½ kg fasoli „jaś”,
  • skórka otarta z cytryny i łyżka cytrynowego soku,
  • 150 g masła,
  • cukier migdałowy dla aromatu,
  • coś do dosłodzenia: marmolada różana, miód, biała czekolada, mieszanka wszystkiego albo brązowy cukier – dowolnie,
  • kakao.
Fasolę namaczamy przez noc, a potem zagotowujemy ją na śmierć, żeby rozpadała się w palcach. Możemy ją zmiksować, a możemy też wyładować na niej całą swoją frustrację, rozgniatając ja własnoręcznie. Dokładamy masło, cukier, cytrynę i teraz zaczynamy czary. Z fasoli zrobiliśmy już marcepan, teraz czas przetworzyć to na kartofelki. Co czynimy formując z „marcepanu” kulki i obtaczając je w kakao.
Kartofelki podajemy schłodzone. Jest to przekąska bardzo wykwintna, świetnie pasuje do dobrze schłodzonego białego wytrawnego wina i może wydawać się też potrawą romantyczną. Osobiście jednak nie polecam podawania jej np. na randce – chyba że ktoś ma szczególnie specyficzny rodzaj poczucia humoru.

piątek, 18 października 2013

Optymistyczne chrum i zebra z kremem cappuccino



Na świecie nie ma nic bardziej optymistycznego niż mops. Widok tych wszystkich fałdek i tego niepowtarzalnego wdzięku, z jakim mops wykonuje różne czynności (np. siada) jest niezastąpiony i nie może nie wywołać uśmiechu. Te fałdziste serdelki aż kuszą swoim wyglądem do wszelkich eksperymentów typu: ubierz mopsa w sukienkę baletnicy, przebierz za pszczółkę etc. (tym bardziej, że mopsy ekscesy swoich właścicieli znoszą ze stoickim spokojem, wychodząc z jedynie słusznego przekonania, że nie należy drażnić wariatów). 

Ale kiedy do całości obrazu dołożymy dźwięki, jakie mopsy z siebie wydają (zwykle kojarzące się jednak z czymś, co gwałtownie przeciska się przez rurę odpływową), powstaje nam… no, mops. Tego się nie da opisać. Tak samo jak radości, którą odczuwa się przy mopsie, nie da się do niczego porównać. 7-10 kg (tak przeciętnie) chrumczącej kluski, która miłość oddaje dziesięciokrotnie i która swoją zadziwiającą pomysłowością nieustannie rozbraja (nawet kiedy sra na kanapę) to jest jeszcze nic w porównaniu do momentu, w którym przyciska się płaską mordę do ust i słyszy głośne „chrum”.


Ponieważ mopsy są słodkie i w odcieniach beżów, brązów oraz czerni, kulinarnie proponuję coś takiego:
Zebra z kremem cappucino

Składniki:

ciasto
5 jajek,
szklanka cukru, cukier waniliowy,
szklanka oliwy,
szklanka oranżady (może być np. Sprite, może być Fanta),
2,5 szklanki mąki,
2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia,
dodatkowo: po 2 łyżki mąki i kakao;

krem:
250 g serka mascarpone,
4 łyżki cappucino,
3 łyżeczki żelatyny,
śmietana kremówka (250 ml),
3 łyżki cukru.


Etap ciasta jest raczej posty, wystarczy nie potknąć się w żadnym momencie o mopsa, który żywo asystuje kuchennym czynnościom, a będzie git.
Ubijamy jajka z cukrem na puszystą masę, zmniejszamy obroty miksera i stopniowo dodajemy oliwę oraz oranżadę. Następnie masę mieszamy z mąką i proszkiem do pieczenia, a kiedy jest już gładka (jak czółko zaspanego mopsa), dzielimy ją na dwie części. Dobrze, żeby były równe, bo inaczej nasza zebra będzie zbyt ciemna lub zbyt jasna (mnie wyszła za ciemna tym razem, za duża część z kakao). W każdym razie: do jednej części dodajemy 2 łyżki mąki, do drugiej kakao i każdą z części mieszamy.Potem do natłuszczonej blaszki wlewamy naprzemiennie po 2 łyżki jednej i drugiej masy i ciasto pieczemy ok. 50 minut w temp. 180 stopni.
Gotowe ciasto należy przestudzić, pociąć na dwa-trzy blaty i nasmarować kremem. I tu zaczyna robić się weselej. Jak przygotowujemy krem? Cóż.
Żelatynę rozpuszczamy w 1/4 szklanki wrzątku. Studzimy. Otwieramy serek mascarpone, zaczynamy przemieszczać się ostrożnie, żeby z jednej nogi nie spadł nam mops. Mascarpone mieszamy b. dokładnie z cappucino, zszywamy dziury powstałe w okolicy kolan na skutek mopsa. Kuśtykamy w stronę ubijania śmietany, ubijamy ją z cukrem. Zauważamy, że mops nagle nauczył się skakać. Ubitą śmietanę mieszamy z żelatyną i serkiem cappucino-mascarpone. 
Mamy więc gotowy krem i rozochoconego mopsa. Kremem smarujemy blaty ciasta, blaty składamy zusammen do kupy i próbujemy przekonać mopsa, że od ciasta woli swoje pyszne, drogie chrupki. Co nam się nie udaje, ale zostaje wynagrodzone poprzez wspaniały smak ciasta! Z kremem. 
Zdecydowanie polecam.