niedziela, 26 lutego 2012

Wątróbka bardzo a bardzo inna i Dzień Kota




Niemal założyć się jestem gotów,
bo wątpliwości moich to nie budzi,
że gdzie jest dom szczęśliwych kotów,
tam jest i dom szczęśliwych ludzi.



„Mówta co chceta”, ale kot to uosobienie doskonałości. Bo uosabia to, o czym sami marzymy! Zazdrośnicy bardzo często wskazują, że koty są leniwe, śpią po całych dniach, każą się pieścić wtedy, kiedy one mają na to ochotę – bo jak nie mają ochoty, to nie pozwolą do siebie dojść, łaszą się na widok jedzenia, zasypiają gdzie im się podoba i zawsze im jest wygodnie – i do tego bezczelnie mruczą. Aha… 
A kto by nie chciał tak żyć? Być karmionym i pieszczonym na zawołanie, móc spać po całych dniach, a kiedy się ma łaskawy nastrój, to pomruczeć niewolnikowi do ucha, niech też ma trochę radości. Koty rewelacyjnie urządziły się w życiu, a ludzie rozpieszczają je jeszcze bardziej. Sprawdza się tu znana anegdota o różnicy w myśleniu psów i kotów. Pies myśli: człowiek mnie karmi, zapewnia mi dom, poi mnie – więc jest Bogiem; kot myśli: człowiek mnie karmi, zapewnia mi dom, poi mnie – więc jestem Bogiem.

I tak ma być! Osobiście z rozkoszą poddaję się tyranii kosmatych łapek. (I uszków – bo mam też dwa króliki, ale że dziś rzecz jest o Dniu Kota, to na nich się skupmy.) W kotach zachwyca mnie absolutnie wszystko, potrafią mnie rozbroić jednym spojrzeniem, a na odgłos mruczenia cała się roztapiam z zachwytu. Najcudowniejsze jest to, że nieważnie, w jakim nastroju wracam do domu – kiedy otwieram drzwi, za którymi czają się moje potworki, kiedy w sekundzie kładą się na pleckach i każą się na powitanie całować po brzuszkach – staję się dzięki nim najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Jak wynika z powyższego, jest to obiecany spóźniony odcinek z okazji Dnia Kota. Jak tu jednak połączyć koci temat z gotowaniem? W końcu blog ten jest zasadniczo przeznaczony do gotowania potraw dla ludzi… Żeby więc i kot był syty, i odcinek cały, proponuję przepisy na wątróbkę. Jest to danie dość kontrowersyjne, może bowiem być przysmakiem albo koszmarem, który śni się po nocach (i co ciekawe zasada ta sprawdza się i u kotów, i u ludzi). Do tego wątróbkę kojarzy się zwykle jako coś smażonego z cebulą, czyli niekoniecznie ciekawego, a już na pewno nie takiego, na co trzeba zaraz cały przepis podawać. Tymczasem jednak wątróbka potrafi zaskoczyć i stać się czymś, czego nawet jej przeciwnicy mogliby skosztować. Niniejszym więc przedstawiam nieznane oblicze wątróbki!

Wariacja na temat kotletowej lasagne z wątróbką

Składniki:
  • ok. 10 wątróbek z kurczaka,
  • 1 bułka,
  • pół główki czosnku,
  • 1 biała cebula,
  • 10 pieczarek,
  • 10 kostek szpinaku,
  • łyżka masła,
  • 4 serki topione,
  • śmietana 12%,
  • koncentrat pomidorowy,
  • 1 kostka rosołowa (np. z bekonem),
  • ¼ standardowego opakowania makaronu świderki,
  • bazylia, sól, pieprz cytrynowy, pieprz zwykły, koperek, majeranek, papryka słodka mielona.

Namaczamy bułkę. Wątróbkę płuczemy w wodzie, dwie z nich od razu gotujemy osobno w nieosolonej wodzie, a później dajemy kotom. Pozostałe wątróbki tniemy na plastry, bułkę odsączamy z wody, rozmiędlamy ją na miazgę i dokładamy do niej plastry wątróbki. Wyciskamy czosnek i mieszamy z masą wątróbkowo-bułkową, a potem zostawiamy, żeby mieszanka nabrała czosnkowego aromatu.
Kroimy cebulę i pieczarki w drobną kostkę (no, pieczarki nie muszą być bardzo drobne) i wrzucamy na rozgrzaną oliwę. Dodajemy szpinak, a kiedy całość się zesmaży, dokładamy łyżkę masła, trzy serki topione i przyprawy: trochę soli, pieprz cytrynowy (pamiętamy – najlepszy do szpinaku!), majeranek i koperek. Jak serki się trochę rozpuszczą, wrzucamy na patelnię wcześniej przygotowaną wątróbkę, podlewamy śmietaną i mieszamy ją z resztą składników na gładko.
Gotujemy makaron w lekko osolonej wodzie (podobno makaron warto gotować w wodzie z dodatkiem oliwy, to wtedy się nie skleja – ale ja tam nie widzę, żeby to coś pomagało). Gotujemy wodę w ilości dwóch-trzech szklanek i rozpuszczamy w niej kostkę rosołową, koncentrat pomidorowy, serek topiony, dokładamy bazylię, odrobinę majeranku, pieprz czarny i trochę śmietany.

To teraz tak: mamy masę wątróbkowo-bułkowo-pieczarkowo-szpinakową, mamy makaron i mamy sos. Bierzemy więc ten makaron i mieszamy go z tą całą masą. Bierzemy naczynie żaroodporne i przekładamy do niego masę, która jest już makaronowo-wątróbkowo-bułkowo-pieczarkowo-szpinakowa. Ale uwaga!, masę przekładamy do naczynia warstwowo i każdą warstwę podlewamy sosem. Sos wylewamy też na wierzch (i nie trzeba się martwić tym, jeśli nie zużyjemy całego – bo wtedy resztę wylejemy już na upieczony kawałek). Następnie całość przykrywamy folią aluminiową i wstawiamy do piekarnika. Podpiekamy w temp. ok 200 stopni przez jakieś 30-40 minut. Jak zwykle przy takich potrawach – podajemy przynajmniej dwie godziny po upieczeniu. Wtedy danie jest nadal ciepłe, ale nie rozpada się przy krojeniu. Zresztą dzięki temu, że wśród składników znalazła się namoczona bułka, całość klei się w jedną… no, w całość.

Jest to dziwny wynalazek, niepodobny do absolutnie niczego – a zatem zupełnie wyjątkowy! Naprawdę warto spróbować.








 SMiAuCZNEGO!


































Polecam również odcinek:
-> MARCHEWKOWY SUPER-KRÓLIK

poniedziałek, 20 lutego 2012

Królowa Śniegu i dwa ciasta na bazie białek

Był sobie kiedyś zły czarodziej, który stworzył zwierciadło, zniekształcające świat. W zwierciadle tym wszystko wydawało się brzydkie i wypaczone, a tylko rzeczy złe pokazywały się jako doskonałe. Czarodziej miał pomagierów, którzy podsuwali to zwierciadło ludziom, a każdy kto w nie zajrzał, już nie potrafił dostrzegać piękna. Wreszcie czarodziej postanowił, że do zwierciadła zajrzą Bóg i Aniołowie, ale podczas lotu do nieba zwierciadło wysunęło się z rąk pomocników, spadło na ziemię i roztrzaskało się na drobne okruszyny. Drobiny te wpadały później ludziom do oczu i serc, i zatruwały je na zawsze. Dzięki temu na świecie mogła zatriumfować zła Królowa Śniegu, zamrażająca swoimi pocałunkami miłość, tkwiącą w ludziach. A jednak miłość zawsze potrafi zwyciężyć. „Wszystko kocham serca biciem, a przestanę chyba z życiem” => ? 
Bajka ta jest niewątpliwie jedną z najpiękniejszych, jednak zamiast tego „ziarna prawdy”, które miało tkwić we wszystkich bajkach, jest ona jedną wielką ucieczką przed prawdą. Bo co, jeśli takiego wypaczającego świat zwierciadła nigdy nie było? A ludzie podziwiają zło i szpetotę – bo taka jest ich natura? Co, jeśli prawdziwe Piękno nie leży nigdzie na wierzchu i to, co widzimy dookoła, w tym jakby krzywym zwierciadle, jest po prostu naszą rzeczywistością? I co jeśli ta podła Królowa Śniegu jest obrazem kobiety spragnionej ciepła i miłości, ale szukającą ich w sposób zniekształcony, właśnie ze względu na to, że cały świat pragnie tylko zła? Może szpetota i zło tkwią w nas samych i tego, że nie potrafimy kochać, nie należy usprawiedliwiać szklanym okruchem, tkwiącym w naszych sercach.

A swoją drogą, to nigdy nie mogłam zaakceptować obrazu Królowej Śniegu jako jednego wielkiego sopla lodu. Wszystko białe i zaszronione: biała gęba, białe usta, białe rzęsy, białe futro…, strach się bać, co jeszcze. A przecież w zimie tkwi coś, co można nazwać oczekiwaniem na ciepło. Kiedy wchodzi się zimą do lasu, ma się wrażenie, że wszystko dookoła przyczaiło się i czeka na jakiś cieplejszy podmuch, że przy byle cieplejszym muśnięciu to wszystko stopnieje i stanie się przyjazne.
Dlatego ja widzę Królową Śniegu jako postać z włosami w kolorze zimowego słońca – niby białymi, a jednak z jakimiś cieplejszymi promieniami. W białej sukni i futrze w kolorze zamrożonej kory, z białą twarzą, czymś czarnym jak zamrożona ziemia i przede wszystkim z krwiście czerwonymi ustami – symbolem tęsknoty za ciepłem.

No dobra, ad rem, bo się tu jakoś niepodobnie do tego co zawsze zrobiło. Jeszcze pomyślicie, że i w takim cyniku jak ja siedzi coś miłego. Przechodząc zatem do spraw kulinarnych, mimo wszystko nie opuszczamy całkiem tematu Królowej Śniegu. Dziś bowiem wykorzystamy 16 białek, które zostały nam z Tłustego Czwartku i zrobimy śnieżnobiały sernik oraz czarno-biały makowiec. Proponuję zacząć od ciasta makowego, bo robi się szybciej. A więc:

Ciasteczkowy irysek

Składniki:
  • 7 białek (czyli szklanka),
  • 1 szkl. niemielonego maku,
  • ½ kostki masła (ok. 125 g)
  • 1 szkl. mąki,
  • 1 szkl. cukru, 1 cukier waniliowy,
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia,
  • 1 szkl. cukru pudru
  • sok z mniej więcej połowy cytryny.

Dlaczego ciasto to nazwane zostało ciasteczkowym iryskiem? Bo jego smak kojarzy mi się z makowymi cukierkami-iryskami, które jako dziecko dostawałam podczas wypraw na bazary. Moja osobista opinia jest taka, że jest to najlepsze ciasto świata – choć może to wpływ mojego szmergla na punkcie maku. Niemniej nigdy żadne ciasto nie smakowało mi tak jak to. A oto, jak łatwo je przyrządzić:

Masło rozpuszczamy i odstawiamy do wystudzenia. Pianę z białek ubijamy na sztywno. Do ubitych białek dodaje się wszystkie składniki i miesza delikatnie mikserem. (Miałam spore wątpliwości odnośnie tego maku – bo jak to tak?, prosto z opakowania, bez namaczania, parzenia ani niczego? A jednak! Dzięki takiemu zastosowaniu przy każdym kęsie czuć ziarenka maku, ciasto się nie rozpada i jest tak rozkoszne w smaku, że ach.)   
Blachę tortową wykłada się papierem do pieczenia i ciasto piecze się pół godziny w temp. 200 stopni. Pod koniec pieczenia można wykałaczką sprawdzić, czy ciasto jest już upieczone w środku. Jeśli wyciągamy suchą wykałaczkę – to jest dobre, a jeśli nie, to wyłączamy piekarnik, żeby ciasto nie spaliło się z wierzchu i zostawiamy je w tym nagrzanym wnętrzu przez jakieś 5 minut. 

Kiedy ciasto wyjmiemy już z pieca, a ono trochę przestygnie – przekrawamy je na pół i smarujemy lukrem. Lukier robimy ze szklanki cukru pudru zmieszanej z sokiem z cytryny. Składamy ciasto, po wierzchu smarujemy je resztką lukru i posypujemy cukrem pudrem (najlepiej przez sitko). Ten cytrynowy lukier w środku nadaje całemu ciastu zupełnie wyjątkowego posmaku. 
Zachwycające, wspaniałe ciasto, godne najbardziej wyrafinowanego podniebienia.

Białkowy sernik

Składniki:
  • 6 białek,
  • ½ szklanki cukru, 1 cukier waniliowy,
  • 1 kg sera (najlepiej twarogowego, niewymagającego już mielenia),
  • odrobina skórki pomarańczowej.

Ubijamy pianę z białek z cukrem. Ubijamy ją możliwie sztywno, trzeba pamiętać, że jeśli do białek wsypie się od razu cały cukier, to piana nigdy nie będzie idealnie sztywna – ale praktyka pokazuje, że to nie szkodzi. Pianę mieszamy z serem – wygląda to prześlicznie, bo całość jest śnieżnobiała. Dokładamy skórkę pomarańczową i mieszamy do połączenia się składników. 

 


Masę przelewamy do blachy i pieczemy około 1,5 godziny w temp. 160 stopni. Teoretycznie sernik wyrasta, potem opada i wtedy pod koniec pieczenia można go przykryć folią, żeby pozostał bielutki. 


Ja przyznam się szczerze, że po pół godzinie zobaczyłam w piekarniku wciąż rosnącego grzyba atomowego. Cholerstwo wyrosło mi tak, że w panice otworzyłam piekarnik, licząc na to, że jak się dostanie do niego chłodne powietrze, to sernik opadnie – ale nie chciał. Nie wiem, co mu odbiło, folią mi się go nie udało przykryć i z wierzchu jest złocisty, ale efekt smakowy – rewelacja. Jest bardzo puszysty, jakby lekko kremowy, bardzo delikatny w smaku i dość mocno sycący. Polecam.

No to białkowe szaleństwo mamy z głowy. Weszło nam to wszystko trochę w paradę Światowego Dnia Kota (17 stycznia), który też należałoby jakoś ufetować, ale białka nie mogły nam leżeć w lodówce w nieskończoność! Dlatego następny odcinek będzie opóźniony w stosunku do kalendarza, ale już teraz zapowiadam, że warto na niego zaczekać!
A tymczasem: smacznego ciasta. I niech biel będzie z Wami!

PS. To jeszcze coś na dokładkę do rozważań o Królowej Śniegu.

Bezuczuciowa, wciąż na nowo niemoralna,
przez ogół nazywana całkiem jednoznacznie
mało przychylnym mianem „kobieta fatalna”,
co jednak tak łatwo jest zrozumieć opacznie.
Za jej fatalnością od zawsze podążają
zauroczeni chłodem złej Królowej Śniegu
ślepcy, którzy patrzą i wciąż nie dostrzegają
kierunku jej cicho zasmuconego biegu.
Ona wciąż jedynie marzy o ciepłej dłoni,
która stopi w jej smutnym sercu okruch lodu,
płatki śniegu z białego jej czoła odgoni
i wskaże drogę do kwitnącego ogrodu.
Lecz każdy pragnie tajemnicy oraz zimna;
przecież nowo stopniały lodowiec by sprawił,
że stałaby się dla ludzi tak mało „inna” –
to  jej serce okruch lodu naprawdę zranił.
I na tym polega tajemnicy bezwładność,
że obiecuje siłę i swą mocą mami,
a powoduje tylko życiową bezradność
u ludzi z zawsze pochylonymi głowami.
Cóż przyjdzie z tego, że nazywana Królową
jako pokarm ma podziw wciąż nieustający?
Lecz nocą ma jedynie poduszkę śniegową,
rano natomiast – za uśmiechem – płacz dławiący.

czwartek, 16 lutego 2012

Rammsteinowy Tłusty Czwartek

No i mamy Tłusty Czwartek. Dlaczego jest tak, że najbardziej się czeka na te dni, w które człowiek może się bezkarnie objadać? Boże Narodzenie+Wigilia, Wielkanoc, Tłusty Czwartek, urodziny – to najszczęśliwsze dni w roku, bo związane z obfitym, tłustym i cudownie przepysznym jedzeniem. Orgia kalorii, za którą człowiek musi płacić kilka miesięcy, ale na którą niezmiennie z utęsknieniem czeka. Ciekawostka.
Drugą ciekawostką jest to, dlaczego Tłusty Czwartek został tu skojarzony z Rammsteinem. I wcale nie chodzi o to, że autorka wszystko kojarzy albo z Rammsteinem albo Markiem Hłasko! Rzecz polega na tym, że refren piosenki „Mein Teil” jest jakby napisany z myślą o Tłustym Czwartku.

Denn du bist was du isst
Und ihr wisst, was es ist
Es ist mein Teil – nein
Mein Teil – nein
Da das ist mein Teil – nein
Mein Teil – nein






















(Bo jesteś tym, co jesz
A się wie, co to jest
To część mnie – nie
Część mnie – nie
To część mnie – nie
Część mnie – nie)

Niestety, nie ma co się bronić. Tłuszczyk jest integralną częścią nas, do tego jest nam niezbędny. Spytacie pewnie: a po kiego czorta on nam? No cóż, „tłuszcz amortyzuje stawy i chroni najważniejsze organy, pomaga regulować temperaturę ciała, przechowuje witaminy rozpuszczalne w tłuszczach oraz stanowi pożywienie dla organizmu w razie braku żywności” (źródło: www.odzywianie.info.pl). Inna sprawa, że w dzisiejszych czasach fobii na tle szkieletów tłuszcz nie jest czymś, czego szczególnie pragniemy, ale bez niego obyć się nie da. Musi on się tylko mieścić „w normie”. (Normy można sprawdzić na stronie: http://www.pella.pl/Kalkulatory/Glowna/Kalkulator-poziomu-tkanki-tluszczowej.html, na której to stronie znajduje się również kalkulator do obliczenia poziomu tkanki tłuszczowej.)
Ohohoh, a się medycznie tu zrobiło. A cały temat sprowadza się do tego, że skoro „jesteś tym, co jesz”, to w Tłusty Czwartek zamieniasz się w pączka. Trzeba tylko zadbać o to, żeby to był pączek z prawdziwego zdarzenia! Poniżej więc przepis na pyszne pączki i jeszcze pyszniejsze faworki – bo jak mieć Tłusty Czwartek, to mieć Tłusty Czwartek, a nie jakąś namiastkę.

Pączki

Składniki:

  • 1 kg mąki,
  • 10 dag drożdży,
  • 15 dag (niecała szklanka) cukru,
  • 10 żółtek,
  • 0,5 l mleka,
  • 1,5 l oleju (a lepiej dużo smalcu),
  • 2 łyżki masła,
  • kieliszek wódki,
  • marmolada (lub dżem, a najlepiej kilka różnych, np. malinowy, wiśniowy, porzeczkowy i różany),
  • lukier, posypka, skórka pomarańczowa (lub mieszanka skórek), czekolada mleczna, czekolada biała.

Zacznijmy od tego, dlaczego do smażenia pączków lepszy jest smalec. Smalec jest lepszy, bo ma inną temperaturę zastygania niż olej i smażone w nim pączki stają się bardziej brązowe i kruche niż te smażone na oleju. Jednak pączki z tego przepisu były smażone na oleju, w efekcie czego były pyszny, aczkolwiek złote, a nie brązowiutkie. A co do przepisu:
Drożdże rozpuszczamy w ćwiartce ciepłego mleka (reszta mleka też jest potrzebna, ale później) wraz z 3 łyżkami mąki i szczyptą soli. Rozczyn przykrywamy i odstawiamy na 10 minut.
W międzyczasie oddzielamy białka od żółtek, a potem wsypujemy do nich szklankę cukru i ucieramy je na biało. 
Z mąki, utartych żółtek i drożdżowego rozczynu, a także reszty mleka (tu jest to miejsce, kiedy ta reszta mleka pojawia się na scenie) wyrabiamy ciasto do momentu, w którym zaczyna odchodzić od ręki. Wyrabiamy je energicznie, mocno ugniatając, tak żeby wtłoczyć do niego jak najwięcej powietrza. Następnie roztapiamy masła (ale nie przysmażamy!), wlewamy je do ciasta i podlewamy kieliszkiem wódki. I znów chwilę wyrabiamy. Ciasto przykrywamy i odstawiamy do czasu aż podwoi objętość. Za wódkę się nie zabieramy, bo będzie nam jeszcze potrzebna!

Z formowaniem pączków różnie to bywa. Teoria wskazuje, że należy nalać sobie trochę tłuszczu na talerzyk, maczać w nim palce, żeby ciasto cię do nich nie kleiło, a potem brać odrobinę ciasta i formować jak pyzę: w kulkę wkładać nadzienie, zaklejać ją, a potem odkładać na wysypaną mąkę. W praktyce (przynajmniej za pierwszym razem) wielce prawdopodobne jest, że z tak formowanych pączków nadzienie będzie wyciekać wszelkimi możliwymi szparami, a potem pączek rozpadnie się podczas smażenia. Dlatego dobrym rozwiązaniem jest uformowanie kulek z samego ciasta, usmażenie ich, wylukrowanie, a dopiero potem, jak już będą gotowe, można pączki rozerwać, wyłożyć marmoladą, złożyć i skonsumować. Na smaku nic w ten sposób nie tracą, a jest to rozwiązanie korzystne dla każdego, kto przechodzi pączkową inicjację.
 Co do smażenia pączków: jeśli do tej czynności wybieramy smalec, to do pół kilograma smalcu przeznaczamy jeszcze łyżkę wódki. A jeśli olej, to alkoholu nam nie potrzeba. Rozgrzewamy tłuszcz. Właściwa temperatura jest wtedy, gdy po wrzuceniu kawałka ciasta, wypływa ono na wierzch. Pączki otrząśnięte z mąki wrzucamy do tłuszczu dnem do góry, podsmażamy je około 2,5 minuty, a potem odwracamy na drugą stronę i znów przysmażamy. 
Niestety takie smażenie jest dość upierdliwe, bo cały czas trzeba pilnować, żeby pączki się nie spaliły. Poza tym paczki odkładamy najpierw na talerz wyłożony papierem, żeby się nie spaliły. 
 





Potem to już jak Homer Simpson – robimy sobie super-pączki: ze wszystkim. Z lukrem, czekoladą, posypką, cukrem, ze wszystkim razem i z każdym z tych elementów osobno. Nadziewamy marmoladą i… jakby tu zapisać dźwięk rozkoszy, jaki wydaje z siebie Homer na widok pączka? Ooooooooohhhh…
A to przecież nie wszystko, bo czekają na nas jeszcze:








Faworki

Składniki:
  • cukier-puder,
  • szczypta soli,
  • 4 łyżki masła,
  • 6 żółtek,
  • 3 łyżki kwaśnej śmietany,
  • łyżka wódki,
  • 30-40 dag 2 szklanki) mąki pszennej,
  • tłuszcz do smażenia (można wykorzystać ten sam, który był przy pączkach, a jak nie to pół kilo smalcu z łyżką wódki lub olej).


Cukier, szczyptę soli, żółtka, śmietanę, łyżkę wódki ucieramy na gładko, potem dosypujemy szklankę mąki i ucieramy ok. 5 minut. Drugą połowę mąki wysypujemy na powierzchnię, na której będziemy wyrabiać ciasto, wylewamy na nią utartą masę – i w samej rzeczy wyrabiamy ciasto. 
 Po takich przygotowaniach ciasto wałkujemy na b. cienko (najlepiej podzielić je na połowy, jedną przykryć, żeby nie wyschła, a drugą przerobić na faworki), tniemy je na plastry po ok 2-3 cm wzdłuż, potem na mniejsze prostokąty, pośrodku każdego robimy otwór, przez który przewijamy faworki. Smażymy je w odkrytym rondlu na złoto (temperatura tłuszczu taka sama jak do pączków). Odsączamy tłuszcz na papierowych ręcznikach, faworki przekładamy do miski i warstwami posypujemy cukrem pudrem (najlepiej robić to przez sitko).
„Ein Schrei wird zum Himmel fahren“ – krzyk wzbija się pod niebo -> krzyk pełen rozkoszy! Es ist mein Teil i ma moją częścią pozostać. Chrzanić te wszystkie diety, skoro na świecie jest Tłusty Czwartek!

Guten Appetit, meine Damen und Herren!

PS. Z powyższych przepisów zostało nam 16 niewykorzystanych białek. Wkrótce trzeba się będzie zastanowić, co nich zrobić! A jest na to kilka całkiem miłych rozwiązań. Tak więc już teraz: smacznego! Teraz i na przyszłość.

niedziela, 12 lutego 2012

Walentynkowe ciasto miłości

Niniejszy odcinek dedykujemy Git Produkcji, twórcom kultowego "Kapitana Bomby", którzy w niezwykły sposób zainspirowali nas do stworzenia tego, co stworzyłyśmy. Bez nich to nie byłoby to samo.

(Walentynkowy odcinek ukazuje się co prawda trochę wcześniej niż 14 lutego, ale proponowane ciasto musi mieć czas, żeby skruszeć.)

Ludzkość zasadniczo dzieli się na dwie połowy, czyli na tę część, która na myśl o Walentynkach dostaje konwulsji, mdłości i apopleksji oraz na tę, która w ten dzień wysyła kartki z serduszkami, kupuje misie z serduszkami, róże w kształcie serduszek i serduszka w serduszka w kształcie serduszek. I tak dalej. Pewnie jakiemuś procentowi ludzi to wszystko zwisa, ale reszta w ten czy inny sposób dostaje walentynkowego szału. 

A przecież serduszko to tylko tandetny (już nawet nie kiczowaty, bo jednak kicz to jakaś tam forma sztuki) wytwór popkultury, obliczony tylko na to, że się dobrze sprzeda. Niestety, to, co naprawdę odnosiłoby się do święta miłości czyli symbol falliczny – nie jest akceptowalne społecznie. Jakoś z automatu uznaje się, że naturalność jest synonimem rozpusty, a zatem czymś, co z góry skazane jest na potępienie. Nieważne, że symbol falliczny tkwi z korzeniami w naszej historii, nieważne, że sam w sobie ma być czymś, co daje życie. Bo przecież to jednak kutas.
Jakby to powiedział Nikodem Dyzma: a do cholery mnie z taką miłością! Jak by nie patrzeć, Walentynki to chu&*%$ święto.


Barbary ustosunkowały się do tego wszystkiego po swojemu – i stworzyły:

Walentynkowe ciasto miłości


Składniki:
·      3 szkl. mąki,
·      1 łyżeczka proszku do pieczenia,
·      ¾ szkl. cukru,
·      1 cukier waniliowy,
·      żeby było jeszcze słodziej: 
1 aromat ajerkoniakowy
(sprzedawany jest w różowej buteleczce),
·      kostka (250 g) masła,
·      4 jajka: 3 żółtka i jedno całe jajko,
·      puszka truskawek w lekkim syropie,
·      marmolada o smaku różanym,
·      2 różowe lukry (właściwie to 1,5, ale tyle się nie kupi),
·      posypka czekoladowa.

 




Z mąki, cukru, proszku do pieczenia, zapachu, masła i jajek wyrabiamy ciasto. Następnie dzielimy je na dwie części: taką większą i taką mniejszą. Tę mniejszą na razie zostawiamy, a większą dzielimy na kolejne części, nadal taką większą i taką mniejszą, ale bardziej równe. Tę mniejszą dzielimy na dwie równe kulki. 












 




Teraz jazda! Tę nierozdzieloną część wałkujemy, smarujemy cienko marmoladą różaną, układamy na niej pokrojone truskawki, rolujemy i formujemy w kształt: penis. Dwie pozostałe kulki traktujemy podobnie (wałek, marmolada, truskawki, rolowanie), tylko formujemy z nich jajca. Z reszty ciasta wycinamy serduszka, które układamy dookoła penis. 


Wszystko kładziemy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do temp. 175 stopni. Penis w trakcie pieczenia trochę puszcza soki, ale ogólnie ładnie wyrasta. Czas pieczenia trudno określić, trzeba się tu zdać na instynkt. Ogólnie i penis, i serduszka mają być pulchne i rumiane, z reguły ciasteczka wyciąga się wcześniej, żeby się nie spaliły, a penis daje się jeszcze jakieś 5 minut na dojście.


Po wyciągnięciu z pieca nasze wypieki lukrujemy na różowo, a jajca posypujemy czekoladową posypką. I nasze ciasto miłości jest gotowe! Pała rumieńcem jak dzięcielina, grubas taki, a jakie korale je zdobią! Tylko faktycznie – kruche ciasto jak to kruche ciasto: musi skruszeć z dzień albo dwa. Ale wtedy: no palce lizać!


Kultura wypieków erotycznych w Polsce się jeszcze nie przyjęła, Barbary mają więc nadzieję, że będą prekursorkami takiej nowej świeckiej tradycji!

A zamiast smacznego: NAPIERDALAĆ, TĘPE CHUJE!

PS. Deklinacja rzeczownika PENIS:
Mianownik: kto? co? PENIS
Dopełniacz: kogo? czego? PENIS
Celownik: komu? czemu? PENIS
Biernik kogo? co? PENIS
Narzędnik: (z) kim? (z) czym? (z) PENIS
Miejscownik: o kim? o czym? o PENIS
Wołacz: o! PENIS

Po prostu, penis. I chuj.


Polecam też:
-> walentynkowy obłęd