środa, 30 października 2013

Wróżki jedzą marcepan… z fasoli


Przyznam, że o wiele łatwiej pisało mi się o czarownicach. Temat jakby bliższy. Ponieważ jednak uparłam się ostatnio, że ja też jestem w stanie zrobić coś optymistycznego – na tapecie lądują wróżki. Bo co może być optymistyczniejszego niż wróżka? (Na pewno nie klaun…). Kolorowo, skrzydełka, pomponiki, iskierki, gwiazdki, różdżki, głosik Myszki z bajki i albo babcino-pulchna figura, która przyjemnie kojarzy się z pełnym talerzem (a więc z bezpieczeństwem), albo ciesząca oko figura porcelanowej laleczki*.
I właśnie o tym drugim rodzaju wróżek chciałabym powiedzieć kilka słów. O tych takich typu Dzwoneczek z „Piotrusia Pana”. Co jest z tymi cholerami? W jakiej wyobraźni zrodziły się te szczebioczące lolitki (nie licząc Nabokova) z doprawionymi skrzydełkami (tego to już nawet Nabokov nie wymyślił) i pomponikami? I które na dodatek, niczym sroki, lubują się w błyszczących przedmiotach? 
O na przykład syrenach mawia się, że są bezużyteczne, bo ani to wyruchać, ani usmażyć. Ostatecznie jednak przynajmniej jedną z tych opcji dałoby się jakoś ogarnąć. Ale co zrobić z takimi rozkosznymi niepełnoletnimi-już-nie-dziećmi-a-nadal-dziewczynkami? Zdrowe to to w żaden sposób nie jest i to z której strony by nie patrzeć. M.in. dlatego zawsze z pewną niechęcią podchodziłam do tematu „Piotrusia Pana”. Coś mi tu za bardzo Freudem zaciąga. Poza tym tak naprawdę nie wiem, w jaki niby sposób Dzwoneczek czaruje tym swoim złocistym pyłkiem, a że z zasady nie uznaję czarów bez pierdolnięcia (najlepiej z płonącymi kulami), na widok Dzwoneczka mam ochotę palnąć ją w dzwoneczek i ewentualnie postawić sobie na kominku, którego nie mam.

Z drugiej strony uważam, że nawet dla Dzwoneczka zbyt wielkim okrucieństwem jest obsadzenie w jej roli Julii Roberts. To już naprawdę lepiej byłoby skręcić jej szczebioczący łebek. Przynajmniej nie byłoby w tym sadyzmu.

* Optymizm optymizmem, ale nie byłabym sobą, gdybym nie skupiła się na tym rodzaju wróżek, który mnie wkurwia. Nawet jeśli mój wiek, moja figura i moja wredna gęba nieco (sic!) kontrastują z wizerunkiem słodkiej lolitki. Inna sprawa, że trzeba zachować bajkowe proporcje: pulchne wróżki zajmują się chudymi księżniczkami, a ja zajęłam się chudymi wróżkami, co na pewno – w jakiejś kosmicznej logice – czyni mnie księżniczką.

Zastanawiałam się, co takie wróżeczki mogą jeść, żeby zachować swoją eteryczną postać. I nawet doszłam do wniosków. W zasadzie zapotrzebowanie na wróżki wzrasta wiosną lub latem. Jesienią się ich raczej nie widuje, czasem potrzebne są zimą. Logicznym wydaje się więc, że na ogół wtranżalają sałatę czy inne szparagi. Może być też tofu. Ale co z okresem jesiennej depresji, kiedy złote skrzydełka i koczki rozmakają na deszczu i nikt nie chce podziwiać kusej spódniczki? Pewnie rośnie ochota na słodkie. Z drugiej strony – nadal trzeba być w gotowości, bo kto wie, czy nagle nie będzie konieczności wkroczenia do akcji. Czyli coś słodkiego, ale wróżkowego i lekkiego, od czego się nie przytyje. I nawet jest coś takiego. Marcepan. Już samo to słowo brzmi magicznie.
Ale nie może to być marcepan z migdałów (bo trudno o coś bardziej kalorycznego). Nie. To musi być marcepan – z fasoli. Fasola, jak wiadomo, świetnie działa na układ trawienny, a marcepan z fasoli jest tak samo pyszny i nie tuczy. I to są dopiero czary!

Marcepanowe kartofelki z fasoli
Składniki:
  • ½ kg fasoli „jaś”,
  • skórka otarta z cytryny i łyżka cytrynowego soku,
  • 150 g masła,
  • cukier migdałowy dla aromatu,
  • coś do dosłodzenia: marmolada różana, miód, biała czekolada, mieszanka wszystkiego albo brązowy cukier – dowolnie,
  • kakao.
Fasolę namaczamy przez noc, a potem zagotowujemy ją na śmierć, żeby rozpadała się w palcach. Możemy ją zmiksować, a możemy też wyładować na niej całą swoją frustrację, rozgniatając ja własnoręcznie. Dokładamy masło, cukier, cytrynę i teraz zaczynamy czary. Z fasoli zrobiliśmy już marcepan, teraz czas przetworzyć to na kartofelki. Co czynimy formując z „marcepanu” kulki i obtaczając je w kakao.
Kartofelki podajemy schłodzone. Jest to przekąska bardzo wykwintna, świetnie pasuje do dobrze schłodzonego białego wytrawnego wina i może wydawać się też potrawą romantyczną. Osobiście jednak nie polecam podawania jej np. na randce – chyba że ktoś ma szczególnie specyficzny rodzaj poczucia humoru.

piątek, 18 października 2013

Optymistyczne chrum i zebra z kremem cappuccino



Na świecie nie ma nic bardziej optymistycznego niż mops. Widok tych wszystkich fałdek i tego niepowtarzalnego wdzięku, z jakim mops wykonuje różne czynności (np. siada) jest niezastąpiony i nie może nie wywołać uśmiechu. Te fałdziste serdelki aż kuszą swoim wyglądem do wszelkich eksperymentów typu: ubierz mopsa w sukienkę baletnicy, przebierz za pszczółkę etc. (tym bardziej, że mopsy ekscesy swoich właścicieli znoszą ze stoickim spokojem, wychodząc z jedynie słusznego przekonania, że nie należy drażnić wariatów). 

Ale kiedy do całości obrazu dołożymy dźwięki, jakie mopsy z siebie wydają (zwykle kojarzące się jednak z czymś, co gwałtownie przeciska się przez rurę odpływową), powstaje nam… no, mops. Tego się nie da opisać. Tak samo jak radości, którą odczuwa się przy mopsie, nie da się do niczego porównać. 7-10 kg (tak przeciętnie) chrumczącej kluski, która miłość oddaje dziesięciokrotnie i która swoją zadziwiającą pomysłowością nieustannie rozbraja (nawet kiedy sra na kanapę) to jest jeszcze nic w porównaniu do momentu, w którym przyciska się płaską mordę do ust i słyszy głośne „chrum”.


Ponieważ mopsy są słodkie i w odcieniach beżów, brązów oraz czerni, kulinarnie proponuję coś takiego:
Zebra z kremem cappucino

Składniki:

ciasto
5 jajek,
szklanka cukru, cukier waniliowy,
szklanka oliwy,
szklanka oranżady (może być np. Sprite, może być Fanta),
2,5 szklanki mąki,
2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia,
dodatkowo: po 2 łyżki mąki i kakao;

krem:
250 g serka mascarpone,
4 łyżki cappucino,
3 łyżeczki żelatyny,
śmietana kremówka (250 ml),
3 łyżki cukru.


Etap ciasta jest raczej posty, wystarczy nie potknąć się w żadnym momencie o mopsa, który żywo asystuje kuchennym czynnościom, a będzie git.
Ubijamy jajka z cukrem na puszystą masę, zmniejszamy obroty miksera i stopniowo dodajemy oliwę oraz oranżadę. Następnie masę mieszamy z mąką i proszkiem do pieczenia, a kiedy jest już gładka (jak czółko zaspanego mopsa), dzielimy ją na dwie części. Dobrze, żeby były równe, bo inaczej nasza zebra będzie zbyt ciemna lub zbyt jasna (mnie wyszła za ciemna tym razem, za duża część z kakao). W każdym razie: do jednej części dodajemy 2 łyżki mąki, do drugiej kakao i każdą z części mieszamy.Potem do natłuszczonej blaszki wlewamy naprzemiennie po 2 łyżki jednej i drugiej masy i ciasto pieczemy ok. 50 minut w temp. 180 stopni.
Gotowe ciasto należy przestudzić, pociąć na dwa-trzy blaty i nasmarować kremem. I tu zaczyna robić się weselej. Jak przygotowujemy krem? Cóż.
Żelatynę rozpuszczamy w 1/4 szklanki wrzątku. Studzimy. Otwieramy serek mascarpone, zaczynamy przemieszczać się ostrożnie, żeby z jednej nogi nie spadł nam mops. Mascarpone mieszamy b. dokładnie z cappucino, zszywamy dziury powstałe w okolicy kolan na skutek mopsa. Kuśtykamy w stronę ubijania śmietany, ubijamy ją z cukrem. Zauważamy, że mops nagle nauczył się skakać. Ubitą śmietanę mieszamy z żelatyną i serkiem cappucino-mascarpone. 
Mamy więc gotowy krem i rozochoconego mopsa. Kremem smarujemy blaty ciasta, blaty składamy zusammen do kupy i próbujemy przekonać mopsa, że od ciasta woli swoje pyszne, drogie chrupki. Co nam się nie udaje, ale zostaje wynagrodzone poprzez wspaniały smak ciasta! Z kremem. 
Zdecydowanie polecam.

sobota, 5 października 2013

Artystka pełną gębą cz. II


Być artystą, być artystą, czyli: jestę fotofrafę

Abstrahując od faktu, że błąd ortograficzny to błąd i żadne gloryfikowanie go tego nie naprawi, to mocno popularne ostatnio hasło „jestę fotografę” (czy też równie popularne: jestę blogerę) daje całkiem niezły pogląd na to, w jakich czasach żyjemy. I nawet nie chodzi mi o to, że w błędnych. Chodzi mi o dumę z powodu tych błędów, a zatem o dumę z powodu – głupoty.
Mam wrażenie, że doszliśmy w rozwoju cywilizacyjnym do tak wysokiego punktu, że nagle gwałtownie się z niego stoczyliśmy, wracając do etapu, w którym porozumiewaliśmy za pomocą kilkudziesięciu niezbędnych wyrazów i wyrażaliśmy siebie poprzez jakieś nieszczęsne piktogramy. Chociaż na dobrą sprawę obrazki naszych przodków miały jakiś sens, wyrażały sceny z ich życia i chyba można powiedzieć, że płynęły z jakiejś wewnętrznej, artystycznej potrzeby? Do tych duchowych potrzeb zaraz wrócimy, tymczasem jednak spróbujmy porównać naszych przodków i nas. Bo w sumie… Utarło się to, o czym napisałam: że nasi przodkowie mieli artystyczne potrzeby. A jeśli ściana w jaskini była jakimś pierwowzorem facebookowego walla? Jeśli sceny z polowania można byłoby porównać do naszych zdjęć jedzenia w restauracji? W końcu zdobyliśmy to jedzenie dzięki temu, że w pocie czoła zarobiliśmy na nie pieniądze – i teraz to dokumentujemy.

Jest coś w tym, że świat w gruncie rzeczy się nie zmienia. Coś się rozwija, udoskonala, poprawia i modyfikuje – ale baza jest ta sama. Czy zatem od początku, od samego zarania dziejów tkwi w nas duch artystyczny, czy też od zawsze jesteśmy jednakowo zidiociali? Zarozumiali, zachwyceni sobą i swoimi zdobyczami i chcący głosić na cały świat: ale jestem zajebisty! Mam wrażenie, że to jest coś, co odróżnia człowieka od zwierzęcia, a nie filozoficzne rozważania i (podobno) zdolność do abstrakcyjnego myślenia. Np. trudno jest mi sobie wyobrazić wiewiórkę, która robi zdjęcie orzecha laskowego i wrzuca je na swoją dziuplę, budząc tym samym zawiść i chęć rywalizacji wśród tych wiewiórek, które mają do dyspozycji jeno żołędzie.
Kiedy w takim razie kończy się głupota, a zaczyna artyzm? Bo przecież nie możemy twierdzić, że nie ma na świecie sztuki i zdjęć, które w tę sztukę się wpisują. Teoretycznie takie zdjęcia nawet na Facebooku można znaleźć. Ale tu wkraczamy już w trudny obszar definicji. Czy jeśli mam wewnętrzną potrzebę i tworzę coś, co mnie wyraża (patrz: odcinek, w którym prezentowałam swoją radosną twórczość rysunkowo-malunkową, a brakuje tam jeszcze kolaży) – staję się dzięki temu artystką? Czy, jak twierdzi ktoś mi bliski, artystką jestem wtedy, kiedy za moją działalność ktoś mi płaci? Czy w takim razie Doda jest artystką? W końcu i tworzy, i jej za to płacą.
Wierzę, że sztuka każdego rodzaju, a więc malarstwo, poezja, muzyka, film, nawet fotografia jest sztuką wtedy, gdy ściska za gardło, gdy zapiera dech i wypiera z głowy wszystkie inne myśli, pozostawiając miejsce tylko na to, co widzę teraz i co zostanie mi pod powiekami na zawsze. Ale jak to cos zdefiniować? Na szczęście ja nie muszę, zrobiła to za mnie Szymborska, ja tylko przytoczę tu jej lekko sparafrazowany wiersz:
Niektórzy lubią sztukę (…)

Lubią –  

ale lubi się także rosół z makaronem, 

lubi się komplementy i kolor niebieski, 

lubi się stary szalik, 

lubi się stawiać na swoim, 

lubi się głaskać psa. 

Sztukę – 

tylko co to takiego sztuka. 

Niejedna chwiejna odpowiedź 
na to pytanie już padła. 

A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego jak zbawiennej poręczy.

Gwoli wyjaśnienia, dlaczego w odcinku pojawiły się takie, a nie inne zdjęcia (pomijając potrzebny mi element „artyzmu”). Zaczęło się od tego, że opublikowałam zdjęcia (tu, o tu opublikowałam), dzięki którym dostałam się na studia. Przed publikacją zapytałam mojej modelki, jaką potrawą mogłabym ja uhonorować, a ona zażyczyła sobie wypasione naleśniki. Przepis na naleśniki wykorzystałam już praktycznie na wszelkie możliwe sposoby w odcinku Simpsonowym, ale po pierwsze: modelce się nie odmawia, a po drugie naleśników też się nie odmawia. Tym razem poza tym nieco je zmodyfikowałam, używając gazowanej wody i dodając paczkę proszku do pieczenia (na litr mleka), przez co wyszły mi super-grubasy. Efekt zobaczyliście, polecam wypróbowanie tego w domu.
Smacznego!
PS. Następny odcinek to będzie obiecany optymistyczny odcinek! Dacie wiarę?