CZĘŚĆ II, czyli same zachwyty
Dość niestandardowo, ale ten odcinek będzie podzielony na
trzy części (część I: http://barkuchnia.blogspot.com/2012/08/mroczny-rycerz-powstaje.html), z których
dopiero ostatnia będzie kulinarna. Cóż, trzeba oddać Nolanowi, co Jego… A poza
tym skoro w „Batmanie” może być tylko 13% Batmana, ja mogę sobie chyba też
pozwolić na wyskok?
W
poprzedniej części tego odcinka pourągałam sobie nieco na ludzi krytykujących
film „The Dark Knight Rises”. No bo doprawdy, jak można być takim heretykiem,
żeby krytykować Nolana? Poza tym mówimy o filmie z Batmanem, a Batman należy do
Ligi Sprawiedliwych – a to już jest niczym podnoszenie głosu w obecności papieża.
Dobra, na
serio: urągałam, bo miałam powód. A powodem tym jest to, że „Mroczny Rycerz
powstaje” to mistrzowski film i perfekcyjne zakończenie całej trylogii. Dopiero
patrząc na tę produkcję, ma się świadomość, jak spójną i dokładnie zaplanowaną
całością są te trzy części. Narodziny, rozwój i… cóż, część trzecia, stanowiąca
nieunikniony los każdego człowieka, nawet człowieka-nietoperza: koniec.
Część ta
jest najbardziej refleksyjna ze wszystkich, nie ustępuje jednak tempa
poprzednim. Jest zaskakująca, pełna akcji i – ma Bane’a. I w tym momencie
rozważania o tym, jak rewelacyjnie rozwiązana została rola Kobiety-Kota (to
rola napisana zupełnie od nowa, bez żadnych analogii do Burtona i Michelle
Pfeiffer), jak prawdziwy był złamany życiem Christian Bale i jak świetne w
filmie było wszystko inne – te rozważania gasną zupełnie wobec jednej, jedynej
postaci.
Na początku
można było mieć wątpliwości, co do obsadzenia Toma-słodkiej buźki-Hardy’ego w
roli Bane’a. Jednak co znaczy prawdziwe aktorstwo!, o słodyczy nie ma co nawet
wspominać. Bane jest przerażający w każdej chwili, każdym ruchu i – zwłaszcza –
łagodnym, wręcz czułym spojrzeniu. To anty-bohater, który z dniem premiery
dopisał się do listy obok Dartha Vadera, Hannibala Lectera i, rzecz jasna,
Jokera. Bo porównania z tym ostatnim panem same cisną się na usta. Trudno
jednak porównywać, kiedy obaj są jednakowo dobrzy; a może raczej: źli.
Wracając
jednak do tytułu i do refleksji, jakie niesie ze sobą ten film: tak w tej, jak i w
poprzednich częściach (choć w tej szczególnie) uderza mnie jedna rzecz – temat
masek, które nosi każdy z nas. I nie chodzi mi tutaj o oklepane przybieranie
odpowiednich ról w odpowiednich chwilach (wiadomo, inaczej w domu, inaczej w
pracy, a inaczej na imprezie, bla bla bla). Chodzi mi o te maski, które
zakładamy w ciemności i które (według określenia Babci Weatherwax) ukrywają
twarze, ale tylko te, które są na wierzchu.
Zastanawiam
się nad niezwykłą logiką ludzkiej psychiki. Zakładając maskę, chowam się za nią
i ukrywam to, co widzą wszyscy. Ale wydobywam to, kim jestem naprawdę…
Hm, ta
potrzeba drzemie prawdopodobnie w każdym z nas, ale to nie znaczy, że każdy od
razu zakłada na siebie swoją maskę. By tak się stało, musi zdarzyć się coś, co
tę ukrytą w nas potrzebę, wybudzi z drzemki. I chyba od tego punktu zależy, czy
swoją maskę będziemy zakładać w mroku, czy w świetle dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz