Lato,
słońce, wiatr rozwiewający włosy, błękitne niebo i toczące się po nim puszyste
obłoczki… Dla większości Polaków to czas wzmożonego stresu. Trzeba zrobić
research wśród sąsiadów i dowiedzieć się, dokąd który jedzie na wakacje, a
następnie poszukać oferty kredytowej, która pozwoli tychże sąsiadów zakasować.
To nieważne, że potem kredyt będzie się spłacało do następnych wakacji, istotne
jest to, że sąsiadowi oko zbieleje, jak się dowie o naszej wycieczce na Hawaje.
A to, że na te Hawaje zabieramy własną wodę mineralną (bo tam woda jest droga!)
i konserwy, z których będziemy sobie cichcem robili kanapki (a z pustych puszek
będziemy pili własnoręcznie przewieziony przez granicę zajzajer) – niech
pozostanie naszą słodką tajemnicą.
Z kolei
grupa, która nie spełnia warunków kredytowych (czyli szaleni studenci) w
wakacje wyrusza na poszukiwanie przygody! Porastanie brudem w przydrożnych
rowach, dygotanie z zimna podczas noclegu w polu albo nocowanie w
przepełnionych akademikach, jedzenie czegokolwiek, doprawionego jak najtańszym
alkoholem – ale za to jakaż to radość, kiedy później można opowiadać o
śmiechawie i wygłupach ze znajomymi! Można to np. zapisać w zeszyciku i w
gronie znajomych urządzić świetną zabawę pt. „kto jest autorem tych
prześmiesznych słów?”. Witaj, Przygodo.
Wkurwiają
mnie też racjonalni turyści, chodzący z przewodnikiem, drażnią mnie wycieczki
zorganizowane oraz te hippisowsko-hipstersko uroczo-spontaniczne. Powiem
szczerze: wakacje obrzydziło mi polskie afiszowanie się wakacjami. Nie lubię
podróżować z plecakiem, nie interesuje mnie przemieszczanie się z walizkami i
tylko ruchy perystaltyczne jelit powstrzymują to, żebym zdobywanie nowych
wrażeń miała w dupie. Jedziecie w wymarzone i upragnione miejsce? Świetnie!
Tylko po jaką cholerę dorabiacie do tego rozmaite ideologie o przygodach,
wrażeniach, kształceniu poprzez podróże i najlepszych chwilach w życiu? Nie
lepiej wypoczywać w ciszy i spokoju, jak Pan Bóg przykazał, zamiast nadawać na
prawo, lewo i na fejsie o tym, jak to zaczęła się przygoda życia i magiczny
okres? Amen.
Jak widać i
mnie ogarnął beztroski, wakacyjny nastrój. Na tym tle postanowiłam zrobić
potrawę iście egzotyczną, pasującą do tego klimatu. A jest nią:
Składniki:
Zupa kokosowa
Składniki:
- ok. 500 g fileta z kurczaka pokrojonego w drobną kostkę,
- 500 g boczniaków,
- szczypta imbiru i kilka ząbków czosnku,
- 3 serki topione,
- pędy bambusa,
- trawa cytrynowa,
- puszka mleczka kokosowego,
- zioła prowansalskie, pieprz cytrynowy i pieprz biały,
- makaron ryżowy.
Pokrojonego fileta zalewamy wodą, solimy, gotujemy. W czasie, w którym woda dochodzi do stanu wrzenia, smażymy skrojone w kostkę boczniaki, pod koniec smażenia dodajemy do nich czosnek i odrobinę imbiru, co całości nadaje intrygującego aromatu. Kiedy woda z filetem zawrze, dodajemy grzyby i gotujemy kilka minut.
Następnie dorzucamy serki topione, pędy bambusa (ilość według uznania) i dwa
otarte źdźbła trawy cytrynowej.
A jak serki się stopią, a kurczak jest miękki –
wlewamy mleczko kokosowe i podsypujemy zioła prowansalskie oraz pieprz. Zupę
podajemy z makaronem ryżowym.
Informacja
od kuchni: używam ziół prowansalskich, a nie np. kolendry, bo smaku kolendry
nie mogę znieść. Ale dla tych, którym ona pasuje, polecam jej użycie do tej
zupy, która jest bardzo pyszna. Kremowa, delikatna, choć z twardymi kawałkami
bambusa, z aromatem cytrynowo-imbirowym, słona, a jednak z posmakiem kokosowym
– zachowuje perfekcyjny balans smaków. Polecam.
I życzę smacznego oraz udanych
wakacji, o których nie będzie wiedziało trzysta dwadzieścia siedem i pół osoby.
Darz bór!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz