poniedziałek, 16 lipca 2012

Wakacyjna przygoda z kokosem



Lato, słońce, wiatr rozwiewający włosy, błękitne niebo i toczące się po nim puszyste obłoczki… Dla większości Polaków to czas wzmożonego stresu. Trzeba zrobić research wśród sąsiadów i dowiedzieć się, dokąd który jedzie na wakacje, a następnie poszukać oferty kredytowej, która pozwoli tychże sąsiadów zakasować. To nieważne, że potem kredyt będzie się spłacało do następnych wakacji, istotne jest to, że sąsiadowi oko zbieleje, jak się dowie o naszej wycieczce na Hawaje. A to, że na te Hawaje zabieramy własną wodę mineralną (bo tam woda jest droga!) i konserwy, z których będziemy sobie cichcem robili kanapki (a z pustych puszek będziemy pili własnoręcznie przewieziony przez granicę zajzajer) – niech pozostanie naszą słodką tajemnicą.
Z kolei grupa, która nie spełnia warunków kredytowych (czyli szaleni studenci) w wakacje wyrusza na poszukiwanie przygody! Porastanie brudem w przydrożnych rowach, dygotanie z zimna podczas noclegu w polu albo nocowanie w przepełnionych akademikach, jedzenie czegokolwiek, doprawionego jak najtańszym alkoholem – ale za to jakaż to radość, kiedy później można opowiadać o śmiechawie i wygłupach ze znajomymi! Można to np. zapisać w zeszyciku i w gronie znajomych urządzić świetną zabawę pt. „kto jest autorem tych prześmiesznych słów?”. Witaj, Przygodo.
Wkurwiają mnie też racjonalni turyści, chodzący z przewodnikiem, drażnią mnie wycieczki zorganizowane oraz te hippisowsko-hipstersko uroczo-spontaniczne. Powiem szczerze: wakacje obrzydziło mi polskie afiszowanie się wakacjami. Nie lubię podróżować z plecakiem, nie interesuje mnie przemieszczanie się z walizkami i tylko ruchy perystaltyczne jelit powstrzymują to, żebym zdobywanie nowych wrażeń miała w dupie. Jedziecie w wymarzone i upragnione miejsce? Świetnie! Tylko po jaką cholerę dorabiacie do tego rozmaite ideologie o przygodach, wrażeniach, kształceniu poprzez podróże i najlepszych chwilach w życiu? Nie lepiej wypoczywać w ciszy i spokoju, jak Pan Bóg przykazał, zamiast nadawać na prawo, lewo i na fejsie o tym, jak to zaczęła się przygoda życia i magiczny okres? Amen.

Jak widać i mnie ogarnął beztroski, wakacyjny nastrój. Na tym tle postanowiłam zrobić potrawę iście egzotyczną, pasującą do tego klimatu. A jest nią:

Zupa kokosowa

Składniki:
  • ok. 500 g fileta z kurczaka pokrojonego w drobną kostkę,
  • 500 g boczniaków,
  • szczypta imbiru i kilka ząbków czosnku,
  • 3 serki topione,
  • pędy bambusa,
  • trawa cytrynowa,
  • puszka mleczka kokosowego,
  • zioła prowansalskie, pieprz cytrynowy i pieprz biały,
  • makaron ryżowy.

Pokrojonego fileta zalewamy wodą, solimy, gotujemy. W czasie, w którym woda dochodzi do stanu wrzenia, smażymy skrojone w kostkę boczniaki, pod koniec smażenia dodajemy do nich czosnek i odrobinę imbiru, co całości nadaje intrygującego aromatu. Kiedy woda z filetem zawrze, dodajemy grzyby i gotujemy kilka minut.

Następnie dorzucamy serki topione, pędy bambusa (ilość według uznania) i dwa otarte źdźbła trawy cytrynowej. 
A jak serki się stopią, a kurczak jest miękki – wlewamy mleczko kokosowe i podsypujemy zioła prowansalskie oraz pieprz. Zupę podajemy z makaronem ryżowym.
Informacja od kuchni: używam ziół prowansalskich, a nie np. kolendry, bo smaku kolendry nie mogę znieść. Ale dla tych, którym ona pasuje, polecam jej użycie do tej zupy, która jest bardzo pyszna. Kremowa, delikatna, choć z twardymi kawałkami bambusa, z aromatem cytrynowo-imbirowym, słona, a jednak z posmakiem kokosowym – zachowuje perfekcyjny balans smaków. Polecam. 
 
I życzę smacznego oraz udanych wakacji, o których nie będzie wiedziało trzysta dwadzieścia siedem i pół osoby. Darz bór!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz