Nie lubię Bonda. Uważam, że od zawodu szpiega lepsza jest
nawet praca babci klozetowej – bo przynajmniej jest mniej brudna. Poza tym nie
podobają mi się wymuskani faceci w garniturkach z manierami ugrzecznionego
fryzjerczyka.
I to jest jeden z powodów, dla których nowego Bonda czyli
„Skyfall” uważam za dobry film.
Bo oto przed nami staje Bond XXI. wieku. Skacowany,
zmęczony, wypalony pracą, ze szwankującą kondycją. Bohater czasów, w których
depresja jest pospolita jak katar – bo mimo wszystko odnosi sukces. Może trochę
gorzki, ale jednak. Najwyraźniej aż wszechobecnego kryzysu potrzeba było, żeby
z Bonda-super agenta zrobić Bonda-człowieka. Pijanego, z siwym zarostem, z
obitą gębą i wreszcie męskiego…
Oczywiście taki nowy wizerunek Bonda nie może obyć się
bez posądzeń o zrzynanie z Nolana, który super-bohatera pokazał w podobnie
mrocznym świetle. Jednak reżyser filmu (Sam Mendes) z potencjalnymi
posądzeniami o wtórność radzi sobie znakomicie, w kilku miejscach grając idiotom
na nosie (ot, choćby przed finałowym pojedynkiem Bond mówi „Burza nadchodzi”). To
jednak stanowi zaledwie przysłowiową wisienkę na torcie, bo „Skyfall” to po
prostu kawał dobrego kina akcji.
Twórcy filmu
świetnie balansują pomiędzy Bondem jakiego znamy, a Bondem jakiego dziś
potrzebujemy. Jest to obraz miejscami refleksyjny, wzbudzający mimowolną nostalgię
za tradycją, za czasami, w których szpieg zdobywał informacje w bezpośredniej
rozmowie dzięki swojej inteligencji i sprytowi, i kiedy po prostu miał klasę –
zamiast siedzieć w piżamie przed komputerem i w ten sposób walczyć. Prawdziwą perłą jest powrót
nieśmiertelnego Aston Martina, wyposażonego w typowo bondowe, absurdalne
gadżety (jak katapulta). Jednocześnie po raz pierwszy z taką
wyrazistością widzimy, jak zimny i wyrachowany musi być ktoś, kto pisze się do
szpiegowskiej roli. Ciekawostką
filmu jest to, że fabuła nie ma właściwie większego znaczenia. Tu liczą się
interakcje między bohaterami, rozrachunek z przeszłością. Co jednak
najistotniejsze: to wszystko rozegrane i pokazane jest z dowcipem, pośród
naprawdę wartkiej akcji.
Jak już zostało
powiedziane, James Bond w „Skyfallu” to zupełnie inny Bond. Pijany (i to
upijający się czym popadnie, a nie martini! Nawet piwem!), zaniedbany,
zarośnięty, nie do końca wyrabiający się z przestępcami. Trudno więc
jednoznacznie określić, kto w tym filmie jest anty-bohaterem. Bo wiadomo
przecież, że to ci źli są najciekawsi, a skoro Bond nie do końca jest dobry… No
ale to jednak Bond i to jemu kibicujemy, czyli zły jest jego przeciwnik. I tu zaczyna robić się naprawdę
ciekawie, bo kiedy na horyzoncie pojawia się pan Silva (Javier Bardem), film
zaczyna iskrzyć. Silva sprawia wrażenie, że przeszedł na „różową stronę
mocy” i ten kontrast pomiędzy wydelikaconym psychopatą a dotychczasowymi
twardymi przeciwnikami Bonda – jak Buźka z filmów „Szpieg, który mnie kochał” i
„Moonraker” – wgryza się w widza jak w/w Buźka w rekina.
Wracając jednak do
tematu: terenem, na którym
Silva najlepiej walczy, są komputery (parafrazując cytat Terry’ego Pratchetta:
Silva jest dla Sieci tym, czym Herod dla Towarzystwa Przedszkolnego), zatem
walka tradycyjnego Bonda z kimś z jakby nowszej epoki jest rozwiązaniem mocno
innowacyjnym. Natomiast sam pojedynek aktorski pomiędzy Javierem Bardem i
Danielem Craig’iem jest mistrzowski. A scena, w której obaj panowie mają
strącić kieliszek z głowy „dziewczyny Bonda” jest jedną z najlepszych w całym
filmie, ukłony należą się zwłaszcza za podkład dźwiękowy. Jest to fragment, który
z pewnością przejdzie do historii kina – a przecież to właśnie zaledwie
fragment całego dobrego filmu.
Kolejną odmianą jest
to, że motyw dziewczyny Bonda w „Skyfallu” jest ograniczony do minimum – co
zresztą również filmowi liczy się na plus. Poza tym rolę kobiety, dla której
mężczyźni toczą bój na śmierć i życie przejęła tym razem M (blisko 80-letnia
Judi Dench). Mamy tu za to parę smaczków dla koneserów: wyraźnie przedstawioną
pannę Moneypenny (Naomie Harris), nowego kwatermistrza Bonda, czyli młodziutkiego
geniusza komputerowego Q (Ben Whishaw). Poznajemy też parę faktów z dzieciństwa
Bonda. Poza tym „Skyfall” to również rewelacyjne zdjęcia. Jeśli więc nawet ktoś
dopatrzyłby się jakichś fabularnych nieścisłości, to i tak rozpływają się one w
natłoku zalet.
Bo to już nie tylko
Bond. To zupełnie nowy Bond.
Cóż, tekst wyszedł mi ciut jakby długi, ale ostatnio Was
oszczędzałam, więc teraz nie będę Wam żałować. Zresztą chętnie dodałabym
jeszcze parę słów na temat dawnego Bonda i tego, że chciałabym zobaczyć, jak
Bond próbuje sobie poradzić z Hansem Klossem… Ale chyba wszyscy już
zgłodnieliśmy. Dlatego przejdźmy do przepisu na:
Żeberka z sosem
daktylowym
oraz gryczaną kaszą
z ziołami prowansalskimi
Składniki:
- b. mięsne żeberka (ostatecznie może być schab, ale żeberka lepsze) w ilości na dwie porcje (Bond nie jada sam!, a konkretna ilość zależy już od Waszych apetytów),
- białe półwytrawne wino, oliwa z oliwek,
- czosnek,
- łyżka cukru,
- 200 g suszonych daktyli,
- 4 łyżki octu balsamicznego,
- 100 g kaszy gryczanej, masło i zioła prowansalskie oraz curry do doprawienia,
- jakieś zielsko na sałatkę.
Żeberka gotujemy ok. godziny w osolonej wodzie, żeby
pozbyć się tłuszczu. Kiedy żeberka staną się na tyle miękkie, że można będzie
usunąć z nich kości – robimy to. Następnie marynujemy je w białym winie,
czosnku, soli i kilku łyżkach oliwy z oliwek i w tej marynacie pieczemy je, aż
staną się złociste i mięciutkie.
Gotujemy kaszę w osolonym wrzątku z solą i szczyptą curry.
Kiedy jest już miękka, odcedzamy ją (chyba że wcześniej dobrze odmierzyliśmy
wodę…), dokładamy łyżeczkę masła i mieszamy ją z ziołami prowansalskimi.
Sos daktylowy: na patelni (nie mieszając!) rozpuszczamy
łyżkę cukru – czyli cukier zmieniamy w karmel. Dolewamy kieliszek wina i lekko posiekane
daktyle, dusimy ok. 4 minut. Dodajemy ocet balsamiczny, sól i pieprz.
Na plastry żeberek nakładamy sos daktylowy, na talerze
wykładamy kaszę i np. mieszankę sałat doprawioną odrobiną soli, oliwy i octu.
Rozkoszujemy się wykwintnym, słodko-wytrawnym smakiem, rozpływających się w ustach
smakołyków, zamykając oczy i myśląc o Anglii…
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz