
A jednak,
mimo tych roztoczonych przeze mnie makabrycznych wizji (a może po części dzięki
nim), „Ojciec chrzestny” to książka doskonała, perfekcyjna i mistrzowska w
każdym calu. Każda, nawet epizodyczna postać, jest potrzebna i świetnie
zarysowana, każdy wątek ma swoją puentę, a każda decyzja sens.
Z kolei
filmowy „Ojciec chrzestny” jest wierną adaptacją książki – i dlatego tak dobrze
się go ogląda. I nie to, że brak mi w dzisiejszym kinie produkcji tak
przemyślanych i zrobionych z taką precyzją – bo nie brak. Tyle tylko, że często
trzeba je wyszukiwać samemu, bo adaptacje rozreklamowane (patrz: „Gra o tron”)
potrafią nawet ateistę pozbawić wiary.
To ostatnie
to taka dygresja, bo najważniejszy dziś dla nas jest „Ojciec chrzestny”.
Którego i czyta, i ogląda się z zapartym tchem i na ściskoszczęku – rozluźniającym
się tylko wtedy, gdy mowa jest o włoskim jedzeniu. Co ciekawe, bo Włochów nie
lubię z zasady i ich narodowe produkcje też mnie nie przekonują. Widocznie więc
„Ojciec chrzestny” jest tym wyjątkiem, który potwierdza regułę i to na całej
linii – bo za każdym razem po lekturze tej książki przynajmniej przez tydzień
żywię się tylko makaronem.
Dlatego też
dziś proponuję przepis na:
Spaghetti carbonara
- pół paczki makaronu do spaghetti (dobry jest pełnoziarnisty),
- 25 dag boczku,
- cebula,
- czosnek,
- szklanka mleka i trochę wody,
- 2 serki topione i śmietana,
- sól, gałka muszkatołowa, koperek/szczypiorek.
Gotujemy makaron w osolonej wodzie z
odrobiną oliwy. Boczek podsmażamy z cebulą.
Zagotowujemy mleko z wodą, rozpuszczamy w nim serki topione, doprawiamy solą i
gałką muszkatołową.

Włosi to naród leniwy, nic więc
dziwnego, że i ich kuchnia nie jest wymagająca. Ciekawe tylko, czemu z tego
wszystkiego robi się takie wielkie halo? Niemniej potrawa jest bardzo dobra,
łatwa w przygotowaniu i można się poczuć niczym u boku Michaela wśród
oliwkowych drzew. Czego i Wam serdecznie życzę, wraz z niezmiennym: smacznego.
Lub też – bon appetit!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz