środa, 19 września 2012
czwartek, 13 września 2012
Jesienna szarlotka
Składniki:
ciasto:
3 szklanki mąki,
3 żółtka i 1 całe jajko,
masło,
łyżeczka proszku do pieczenia,
¾ szklanki cukru;
masa:
1 kg jabłek,
1 kg gruszek,
1 cukier waniliowy,
trochę cukru;
orzechy włoskie i do posypania – cukier-puder.
Zagniatamy
ciasto. Dzielimy je na dwie nierówne części, większą rozwałkowujemy i wykładamy
na blachę wysmarowaną masłem i posypaną bułką tartą. Tym samym otrzymujemy
ładny spód, na który wykładamy masę ze startych na miazgę jabłek i gruszek,
wymieszanych z cukrem.
Gruszki są
absolutnie magicznym elementem, zmieniającym zwykłą szarlotkę w prawdziwą
poezję.
Na masie układamy włoskie orzechy, a z reszty ciasta robimy
wałeczki i tworzymy z nich ozdobną krateczkę.
Ciasto wstawiamy do piekarnika
rozgrzanego do 175 stopni i pieczemy je aż nabierze rumieńców. Na koniec
posypujemy cukrem-pudrem.
Zdjęcia
robić każdy może, jeden lepiej, drugi trochę gorzej.
W jakże
aktualnej dobie artystycznych instagramów, zdjęć robionych przez absolutnie
wszystkich i blogów poświęconych fotografii, postanowiłam wpisać się w trend i
zrobić „klimatyczny” odcinek pt. „Jesień w obrazach”.
Ostatnio dowiedziałam się
poza tym, że blogowanie to też sztuka, a jak inaczej opisać zdjęcie jabłka na
kasztanie w promieniach zachodzącego, jesiennego słońca? A w ogóle jesień to
idealna pora do bycia artystą!
Te kolory, ta depresja… Ach, świat jest taki
inny, jesteśmy świadkami jego powolnego, choć jakże pięknego umierania…
Jedząc
szarlotkę, zrodzoną z jesiennych owoców, artysta musi zadumać się nad tym, że
aby coś się zaczęło, coś innego musi się skończyć...
Na przykład
ten debilny odcinek. A kto wie? Może i era kretyńskich zdjęć? Tymczasem chcę
jednak przeprosić wszystkich za brak zdjęcia, zawierającego moje stopy. Wiem,
to niezbędny element w protfolio każdego szanującego się fotografa, ale
niestety – ja się na tyle nie szanuję. Za to robię zajebistą szarlotkę i
powyższy przepis naprawdę polecam.
No to borem,
lasem! Do następnego.
czwartek, 6 września 2012
Ojciec chrzestny i spaghetti carbonara
Od zawsze
zastanawia mnie fenomen „Ojca chrzestnego” i ogólnie pojętych klimatów
gangsterskich. Bo jak to jest, że zawsze kibicujemy tym złym? W „Ojcu
chrzestnym” mamy do czynienia z bezwzględnymi mordercami, a dostrzegamy tylko
kochającą się i pełną zasad rodzinę, co do której mamy nadzieję, że zdąży wybić
do nogi pozostałe rodziny, zanim włos spadnie z którejś z głów Corleone (czy
Luci Brasi). I nawet nie mogę powiedzieć, że to jest chore, bo przecież panuje
demokracja, czyli liczy się większość. A skoro większość wykazuje się takimi
krwawymi instynktami, to cóż – chyba to całkowicie zdrowe i naturalne? Przyznać
się, kto z nas nie marzył np. o tym, by Wilk choć raz złapał Zająca, a Kojot
Strusia Pędziwiatra?
A jednak,
mimo tych roztoczonych przeze mnie makabrycznych wizji (a może po części dzięki
nim), „Ojciec chrzestny” to książka doskonała, perfekcyjna i mistrzowska w
każdym calu. Każda, nawet epizodyczna postać, jest potrzebna i świetnie
zarysowana, każdy wątek ma swoją puentę, a każda decyzja sens.
Z kolei
filmowy „Ojciec chrzestny” jest wierną adaptacją książki – i dlatego tak dobrze
się go ogląda. I nie to, że brak mi w dzisiejszym kinie produkcji tak
przemyślanych i zrobionych z taką precyzją – bo nie brak. Tyle tylko, że często
trzeba je wyszukiwać samemu, bo adaptacje rozreklamowane (patrz: „Gra o tron”)
potrafią nawet ateistę pozbawić wiary.
To ostatnie
to taka dygresja, bo najważniejszy dziś dla nas jest „Ojciec chrzestny”.
Którego i czyta, i ogląda się z zapartym tchem i na ściskoszczęku – rozluźniającym
się tylko wtedy, gdy mowa jest o włoskim jedzeniu. Co ciekawe, bo Włochów nie
lubię z zasady i ich narodowe produkcje też mnie nie przekonują. Widocznie więc
„Ojciec chrzestny” jest tym wyjątkiem, który potwierdza regułę i to na całej
linii – bo za każdym razem po lekturze tej książki przynajmniej przez tydzień
żywię się tylko makaronem.
Dlatego też
dziś proponuję przepis na:
Spaghetti carbonara
- pół paczki makaronu do spaghetti (dobry jest pełnoziarnisty),
- 25 dag boczku,
- cebula,
- czosnek,
- szklanka mleka i trochę wody,
- 2 serki topione i śmietana,
- sól, gałka muszkatołowa, koperek/szczypiorek.
Gotujemy makaron w osolonej wodzie z
odrobiną oliwy. Boczek podsmażamy z cebulą.
Zagotowujemy mleko z wodą, rozpuszczamy w nim serki topione, doprawiamy solą i
gałką muszkatołową.
Taki sos można jeszcze zagęścić, rozpuszczając na patelni
masło i rozrabiając je z mąką i śmietaną, a następnie dodając do sosu. Sos
mieszamy z boczkiem i takim miksem albo polewamy makaron, albo cały makaron z
nim mieszamy – tylko wtedy, zamiast długich pojedynczych nitek, otrzymujemy
mnóstwo małych kluseczków. Też dobre. Całość posypujemy szczypiorkiem lub
koperkiem.
Włosi to naród leniwy, nic więc
dziwnego, że i ich kuchnia nie jest wymagająca. Ciekawe tylko, czemu z tego
wszystkiego robi się takie wielkie halo? Niemniej potrawa jest bardzo dobra,
łatwa w przygotowaniu i można się poczuć niczym u boku Michaela wśród
oliwkowych drzew. Czego i Wam serdecznie życzę, wraz z niezmiennym: smacznego.
Lub też – bon appetit!
Subskrybuj:
Posty (Atom)